Page 113 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 113

czym wyrzucano z pociągu. Aż do tamtej pory ojciec nigdy nie jechał koleją. Ale
             był już na tyle duży, aby zrozumieć, że jeśli wyrzucają go z jednego wagonu, to
             musi wleźć do drugiego. Czasami mu się udawało, a czasami musiał czekać na
             dworcu na kolejny pociąg. Ale do Warszawy dojechał i w Warszawie został stola-
             rzem. Tak, tata zawsze lubił mieć do czynienia z drewnem. Gdy uczył mnie fachu,
             ciągle powtarzał: „Powinieneś wiedzieć jedną rzecz, Szolemie, jeśli chcesz, aby
             twoja praca była udana, musisz włożyć w nią nie tylko całą głowę, ale również
             spory kawał serca”. On lubi nawet zapach drewna. Zanim zabierze się do roboty,
             najpierw głaszcze deskę, jakby to była żywa istota, później wącha ją, i dopiero
             potem zaczyna pracować. Jak pan myśli, przypadkowo dano panu adres Iciego
             Meira Stolarza? W Łodzi nie ma sobie równych. Słyszy pan, panie Cukerman?
             Nie mówię tego dlatego, że to mój ojciec…
                – Rozumiem – Samuel przytaknął.
                – Ale zanim został fachowcem – Szolem pokiwał głową – to nieraz dano mu
             siana do powąchania! Swoje przeszedł.
                – Proszę opowiadać dalej.
                Rozochocony Szolem wsparł się wyżej na poduszce:
                – W Warszawie poszedł na naukę do stolarza i pierwsze, czego się tam na-
             uczył, to było słanie łóżek czeladników. Drugie – obieranie kartofli dla majstrowej
             i skubanie kur z pierza w każdy piątek. Rzecz jasna nigdy nie miał okazji zobaczyć,
             jak te kury wyglądają po ugotowaniu. Trzecie, to było conocne wyprowadzanie
             dzieci majstra do wychodka. Ale majster i majstrowa go lubili. Klapsy i szturchańce
             przyjmował od nich w dobrej wierze, nawet się nie krzywiąc. A poza tym, panie
             Cukerman, był z niego prawdziwy „elegant”. Na dodatek, mimo wszystkich pro-
             blemów, urósł… Kapota na nim podarła się i pękła, a pewnej zimy, gdy wyciągał
             buty z błota, został bez zelówek. Ale nic nie denerwowało go do tego stopnia jak
             to, że chodził z długimi, rudymi włosami, zupełnie jak dziewczyna. Doszło do tego,
             że pewnego pięknego dnia przed samym świętem Pesach majstrowa, która nie
             miała przecież serca z kamienia, zaprowadziła go do fryzjera. Powiedziała, że
             zaraz wróci, po czym zniknęła. Pół dnia ojciec przesiedział u fryzjera, aż oberwał
             kilka razy w oba policzki i zarobił kilka kopniaków w tyłek, po czym znalazł się na
             zewnątrz, w rynsztoku. Ojciec wstał, wie pan, i wrócił do właściciela warsztatu jako
             najszczęśliwszy człowiek na świecie, bo już nie wyglądał jak dziewczyna. No, to co
             jeszcze mam panu opowiedzieć? Trzy lata tak szybko minęły, a fotografia, którą
             pan widzi, została zrobiona, jak był już czeladnikiem. Wytargował u szachraja na
             pchlim targu przechodzoną marynarkę, koszulę z papierowym kołnierzykiem ,
                                                                             41
             krawat, no i poszedł się rozerwać. Kazał się sfotografować – widzi pan dokąd?



             41   Na początku XX w. modne, ale przede wszystkim praktyczne, były odpinane kołnierzyki do męskich
                koszul, które łatwiej było prać i krochmalić. Uboższą wersją były kołnierzyki papierowe – prak-
                tyczne i ekonomiczne.                                              111
   108   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118