Page 145 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 145

milczysz, na pewno masz swoje powody. Ale ja chciałabym, żebyś dał mi od-
             powiedź, prawdziwą… Bo moi bracia powołują się tylko na święte księgi. Ale
             w nich nic się nie mówi o getcie i komorach gazowych, ani o tym, że Niemcy
             mają prawo wywozić dzieci i starców. Że wolno im wywieźć Nisana… A może
             to tak jest, że Ty sam, Panie, nie znasz odpowiedzi? Siedzisz tam na wysokości,
             niedostępny, i wymagasz od nas, ludzi, żebyśmy przestrzegali Twoich praw.
             Oślepiasz i paraliżujesz moją matkę i moich braci tym, co napisane, pozwalasz
             im modlić się do Ciebie, żądasz, by byli Ci posłuszni ciałem i duchem, ale
             sam nic nie dajesz, ani pociechy, ani odpowiedzi. Jeśli rzeczywiście jesteś tam
             wysoko, nie chcę już więcej nazywać cię moim bogiem. Nie mam Ci nic do
             powiedzenia, ale Ciebie to i tak pewnie nie obchodzi…
                Godziny mijały, może już wkrótce zrobi się widno. Gołda pragnęła, żeby
             noc się skończyła, lecz ciemności nadal trwały. Czuła głód, lecz nie chciała
             naruszać chleba, kiedy wszyscy spali. Nie podzielili go, był równie dobrze jej,
             jak braci. To byłaby kradzież, wziąć kawałek po kryjomu.
                Leżała, przyciskając ręce do piersi, wsłuchiwała się w słabe odgłosy nocy,
             liczyła minuty. Jej ciężkie, pełne goryczy myśli rozpełzały się, kierowały się
             to w stronę matki, to braci, potem wracały i drążyły ją, drążyły…
                Nagle wzdrygnęła się. Ze schodów doszły ją rozmowy i odgłos energicznych
             kroków. Buty były niewątpliwie podbite, a język znajomy – to byli żydowscy
             policjanci. Przyszli kogoś zabrać. Lecz kogo? Małą Rozę? Gołda wiedziała, że
             Ireny Razer nie ma w domu, ukrywała się gdzieś z córeczką.
                Kroki zbliżały się, dochodziły teraz z ich korytarza. A więc nie Roza. Ktoś
             z rodziny Lewinów, Zajdlów albo jej własnej… Gołda leżała nieruchomo,
             czekała z otwartymi szeroko oczami, powstrzymując oddech. Nikt się nie
             obudził, nikt nie słyszał zbliżających się kroków. Obezwładniło ją uczucie
             zimnej, lepkiej samotności i szybka, jakby obojętna myśl – idą do nich, nad-
             chodzi koniec.
                Czekała… Czekała na ten nieuchronny moment, kiedy zaczną dobijać się
             do drzwi. Czas stanął. Ręce miała nieruchome, nie myślała o niczym. Leżała
             z oczami wpatrzonymi w drzwi, z wyschniętym gardłem.
                – Otwierać, policja! Otwierać!
                Wszyscy się obudzili, Majer zapalił światło, a Gołda, szybko nakładając na
             siebie szlafrok, wymieniła spojrzenie z matką. Sara usiadła, wygładziła swoje
             siwe, krótko ostrzyżone włosy i wyciągnęła rękę po perukę.
                – Otwórz, Majer.
                Do środka weszli dwaj policjanci, jeden z nich trzymał w ręku jakąś listę.  145
   140   141   142   143   144   145   146   147   148   149   150