Page 217 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 217

Oto podnosił rękę na niewinną duszę, dziecko, swoją własną krew z krwi, kość
             z kości. I nie była to ojcowska dyscyplina mająca na celu wychowanie dziecka,
             żeby wyrosło na ludzi. To podnoszenie ręki na Binele było czymś z gruntu prze-
             rażającym, ponieważ miało związek z bestialskim pragnieniem jego duszy, żeby
             zniszczyć, unicestwić to, co posiadał najdroższego, o co troszczył się bardziej
             niż o własne życie. Czy nie miał racji, kiedy twierdził, że nie ma miłości na tym
             świecie? Że jedyną „miłością”, jaka istniała, była ta, którą głosił ojciec Stanisław?
             Oczywiście! Ojciec Stanisław powinien przyjść teraz tutaj, by być świadkiem tej
             sceny – i cieszyć się swoją zemstą i swoją nagrodą. Nie, Rebojne szel Ojlem nie
             może litować się nad takim człowiekiem jak on, Josel. I nawet to, że przez całe
             swoje życie pragnął czynić tylko dobro i wszystko obracało się na złe wbrew jego
             dobrym intencjom – nie było absolutnie żadnym usprawiedliwieniem.
                Gdy chłostał Binele kańczukiem, jego gniew zamiast tracić na sile – jeszcze
             bardziej narastał. Gniew nie tylko na Binele, nie tylko na sąsiadki, które doniosły
             na nią, a teraz stały w jego „budzie” i przyglądały się, czy broń Boże nie oszukuje
             przy wymierzaniu kary, nie tylko na niego samego – lecz na cały porządek tego
             świata, na całą przeklętą ludzką rasę, na los. Bo razem z gniewem wzrastały
             w nim żal, rozpacz, zwątpienie. Czy mógł mieć za złe ludziom ze sztetla, że patrzyli
             na niego z podejrzliwością? Co mógł zarzucić tym bogobojnym kobietom, które
             były jego dobrymi sąsiadkami? Wszędzie czyhało niebezpieczeństwo i żydow-
             skiemu dziecku – jego dziecku – groziło właśnie wpadnięcie w sidła sitra-achra.
             Musiał więc coś zrobić, teraz, natychmiast, żeby ratować własne ciało i krew,
             żeby ratować siebie samego! Musiał!
                 Jednak jak mogła być mowa o ratowaniu, skoro samo jądro wszelkiej egzy-
             stencji nie mogło zostać wybawione? Od krwawych czasów swojego dzieciństwa
             żywił przekonanie, że wszystko było daremne. I dusza trzynastoletniego chłopca
             wołała z głębi jego serca do niebios – podczas gdy chłostał kańczukiem delikatne,
             wątłe ciałko swojej córeczki.
                 Binele nie mogła się ruszać przez kilka dni. Całe jej ciało było obolałe, a na
             plecach miała sine i czerwone pręgi. Wszystkie siostry były dla niej dobre. Fej-
             ga próbowała rozweselić ją, opowiadając zabawne historie, i okładała jej plecy
             szmatami zamoczonymi w zimnej wodzie. Kiedy Herszele przyszedł do domu
             i zobaczył, że leży na brzuchu na pryczy, usiadł obok niej i pocieszał:
                 – Zobaczysz, wkrótce nadejdzie Mesjasz i tata nie będzie cię już więcej bił.
                 Odpowiedziała mu spokojnym głosem:
                 – Niech mnie bije. Mesjasz też może mnie bić, wszystko mi jedno. I tak będę
             się bawiła z Jadwisią.
                 – Co ty mówisz? – oburzył się Herszele. – Goje są dla ciebie dobrzy, bo chcą,
             żebyś przeszła na ich wiarę.
                 – No i dobrze – Binele obojętnie kiwnęła głową. – I tak nie chcę być Żydó-
             weczką. Chcę być dzieckiem Jankowej. I żeby Jadwisia mnie całowała…
                 – Oszalałaś? – Herszele spojrzał na nią wielkimi oczami. – Kiedy przyjdzie   217
   212   213   214   215   216   217   218   219   220   221   222