Page 215 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 215

będzie musiał wyjść przez tę bramę. Nie mogła go stracić. Zdawało się jej, że
             on ociąga się zbyt długo, że minęła wieczność, odkąd go widziała.
                 Jankew wyszedł z oficyny i zbliżył się szybko do Binele. Razem wyszli z bramy,
             przyglądając się sobie z boku. „Jego oczy wyglądają jak dwa spodeczki ciepłego
             miodu” – pomyślała. Powoli, nierównym krokiem, posuwali się naprzód. Czuła
             wyraźnie jego napięcie i zniecierpliwienie.
                 Odwrócił do niej głowę i wskazał plik ulotek.
                – Muszę to poroznosić. Powiedz mi, gdzie możemy się spotkać za godzinę.
                 – Jak to za godzinę? – popatrzyła na niego przestraszona. Bała się spuścić
             go z oczu na tak długo. Tyle rzeczy mogło się w tym czasie wydarzyć. Mógł
             zapomnieć, pomylić miejsce, w którym się umówią. – Będę chodzić z tobą, aż
             skończysz. Chcę ci pomóc. Wiem dużo o polityce – chełpiła się przed nim.
                 – Nie – Jankew pokręcił głową. – Muszę to zrobić sam. Spotkajmy się za
             godzinę. Tak będzie lepiej.
                Gdy to mówił, ogarnęło go drżenie. Rudawe warkocze Binele unosiły się
             i opadały na jej falującej oddechem piersi. Wymykające się spod baszłyka krę-
             cone kosmyki włosów niczym woalka drżały na jej czole i spływały za uszy. Jej
             twarz zaczęła rozmywać się w jego oczach, jak gdyby miała się zaraz rozpłynąć
             w powietrzu i zniknąć.
                 Połapał się, że mówi coś do niego. Był zbyt wzburzony, zbyt oszołomiony, żeby
             rozumieć, co mówi. Zrozumiał tylko, że nalegała, by pozwolił jej sobie towarzyszyć.
             Dał się w końcu przekonać i zgodził się, żeby czekała na niego przed każdą bramą.
             Kiedy przechodzili od bramy do bramy słyszał jej niewyraźne słowa, które miały
             go przekonać, że wie, co on tu robi, że wie o „cocjalizmie” i „polejsojanizmie”. Tak
             śmiesznie przekręcała przy tym wyrazy, myląc jedno z drugim! Każde jej słowo
             było supłem na worku zagadek. Kim była ta dziewczyna? Kim była dzisiejsza
             Binele i o czym z takim zapałem próbowała go przekonać? Dlaczego wyglądała
             na taką zagubioną i niespokojną, tak radośnie podekscytowaną, a jednak prze-
             straszoną? Zdawała się być tak silna, a jednak…
                 W końcu Jankew skończył roznoszenie ulotek. Zaczęli powoli wędrować
             przed siebie ulicami, kupili po bajglu i jedząc, rozmawiali – nie słysząc się
             nawzajem… nie rozumiejąc. Co chwilę zapadały pomiędzy nimi długie mo-
             menty ciszy i wtedy, przestraszeni, że taka cisza może oznaczać, że nie
             mają sobie nic więcej do powiedzenia i muszą się rozstać – znowu zaczyna-
             li rozmawiać słowami, które się rozmijały, niezręcznie przerywały sobie, nie
             kleiły się.
                 Binele wiedziała tylko jedno: nie może pozwolić mu odejść, nie może się z nim
             rozstać. Jego widok był lekiem na wszystko, co było w niej bolesne i chore. Serce
             waliło jej jak bandycie, który bał się złapania na gorącym uczynku. Nie mogła
             sobie poradzić z tym nowym, szaleńczym strachem przed utratą Jankewa. Na
             rogu ulicy zatrzymał się i podał jej rękę na pożegnanie. Binele zamarła.
                 – Dokąd już biegniesz?                                           215
   210   211   212   213   214   215   216   217   218   219   220