Page 214 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 214
– Wyglądasz… inaczej – wybąkał.
– Ty też… Jesteśmy starsi… – odpowiedziała, odrzucając do tyłu warkocze
i uśmiechając się leciutko.
– Jak ci się tu żyje? – zapytał.
– Jak grzesznikowi w piekle – mówiła, starając się panować nad głosem. –
Pracowałam w fabryce Bermanów. Jestem sztoperką. Potem wybuchła wojna
i… zachorowałam na tyfus. Teraz pracuję przy wyrobie chust w warsztacie,
w tym domu naprzeciwko. Skręcam frędzle. Zobacz tylko… – pokazała mu ręce
z palcami otartymi do krwi.
Zdawało mu się, że chciała powierzyć mu swoje zmarznięte i poranione
dłonie, żeby je wziął i utulił w swoich. Wezbrała w nim czułość, lecz zdobył się
jedynie na to, by położyć na jej dłoniach ulotkę, przykrywając w ten sposób rany
na jej palcach.
– Przeczytaj to – powiedział szybko. – Przyjdź jutro na demonstrację. Tu jest
dokładnie napisane, co i gdzie. Zobaczymy się tam. Teraz muszę już iść – zmusił
się, żeby odwrócić się od niej.
Binele została sama, oszołomiona, z ulotką w ręce. Szybko jednak doszła do
siebie i pobiegła za Jankewem. Złapała go za rękę.
– Nie potrafię czytać! – wskazała na ulotkę.
Był jej wdzięczny, że może raz jeszcze popatrzeć na jej twarz. Uciekł tak
szybko, ponieważ emocje, które wywołało w nim spotkanie z nią, były zbyt silne.
Teraz znowu mógł sycić oczy jej widokiem. Pragnął dotknąć jej rękami, poczuć,
że jest realna. Wziął ulotkę z jej dłoni i przeczytał szybko, zachrypniętym głosem:
– „Jutro o dziewiątej rano pracownicy tekstylni zbierają się na promenadzie”.
Ja też tam będę. Jestem tkaczem – dodał. Z powrotem wcisnął jej ulotkę w rękę,
kiwnął głową na pożegnanie i wbiegł do bramy.
Stała jak przygwożdżona do miejsca i patrzyła za nim. Zapewne czuł na sobie
jej spojrzenie, bo biegnąc przez podwórze, parę razy spojrzał za siebie.
– Poczekaj, Jankewie! – zawołała i wbiegła na podwórko. – Jankewie! – za-
trzymała się obok niego. – Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co powiedziałeś.
Roześmiał się głośnym, swobodnym śmiechem.
– Co za idiota ze mnie!
Binele zawtórowała mu cicho, kiwając głową.
– Jakiś nieprzytomny jestem… Mogłaś odejść i znowu bym cię stracił. Pocze-
kaj na mnie tu na zewnątrz! – zawołał i wbiegł do klatki schodowej kamienicy,
przed którą stali.
Binele czekała w bramie. Przerażenie ogarniało ją na myśl, że tak mało
brakowało, a straciłaby go w morzu domów, ulic, ludzi w tym oto mieście, które
skrywało go przed nią – kto wie, jak długo. Co działo się z nim, odkąd się roz-
stali? O tak wiele chciała go zapytać. Teraz nie pozwoli mu odejść. Nie może
się wydarzyć to, co stało się z jej bratem, Herszele, który przepadł jak kamień
214 w wodę. Nie odrywała wzroku od podwórza. Nie, nie było stamtąd innej drogi,