Page 170 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 170
czekały przecież inne wielkie niebezpieczeństwa: głód i epidemie. Ludzie uciekali
stamtąd do małych miejscowości. Musiała jednak znaleźć w sobie odwagę, by
pogodzić się z jego postanowieniem. To on był panem swojego losu, nie ona.
I co osiągnęłaby, gdyby się nie zgodziła?
– Czy to znaczy, że wyjeżdżasz już jutro? – zapytała.
Kiwnął przytakująco głową. Zaczęła krzątać się wokół niego, żeby nie zauważył,
jak bardzo jest roztrzęsiona i żeby się tym nie zmartwił. Gmerała w szufladach,
wsadzając w nie głęboko ręce, żeby nie zobaczył, jak drżały i szukała, co by mu
dać na drogę. Był przecież środek zimy. Równocześnie rzucała w jego stronę
ukradkowe spojrzenia i serce już jej pękało z bólu.
Oczywiście chciała dla niego tego, czego chciał on. Szanowała jego decyzję.
Wiedziała, że nie mógł się uczyć z jej przeżyć, z jej doświadczeń. Modliła się
tylko, żeby miał w sobie tyle siły, by uczyć się ze swoich własnych. Nikt nie mógł
jednak odebrać jej prawa i przywileju pogrążenia się w smutku, doznawania
przeszywającego bólu, który jątrzył serce. Oczywiście odłoży to na później, na
jutro, na pojutrze. Będzie miała dużo czasu na płacz, całe życie na zamartwianie
się. Teraz jej oczy musiały pozostać suche. On – dziecko, chłopiec, wspaniały
mężczyzna, który siedział obok na ławie przy stole, patrzył przecież na nią szeroko
otwartymi, tak drogimi jej oczami o barwie miodu. Jego ciepłe spojrzenie, które
czule gładziło jej twarz sprawiało jej ból i z trudem mogła je znieść, równocześnie
jednak wiedziała, że musi je wytrzymać, chciała tego.
– Dlaczego nic nie mówisz, mamo? – usłyszała jego głos.
– A co tu jest do powiedzenia, synku?
Zebrała się w sobie, oderwała od szuflad i zbliżyła się do niego, prostując
się, na ile pozwalały jej na to pochylone plecy. Położyła małą, spracowaną dłoń
o pomarszczonej, popękanej skórze na jego głowie i pocałowała go w czoło.
– To, co mam ci do powiedzenia, wiesz przecież sam… – usiadła obok niego
i wzięła jego obie dłonie w swoje własne. – Wiesz, że opuszczenie rodzinnego
domu to podwójne wygnanie. Ale namawianie cię do pozostania byłoby z mojej
strony samolubne. Człowiek… nawet matka… nie może zatrzymywać przy sobie
swojego bogactwa, lecz musi się nim podzielić…. podarować światu. Muszę ci
więc pozwolić zostać wędrowcem. Jest przecież gdzieś napisane, że Rebojne
szel Ojlem powiedział do naszego praojca Abrahama: Lech lecho, ponieważ
nasz praojciec Abraham był jak flakonik perfum. Można było poczuć jego drogi
zapach tylko wtedy, kiedy był w ruchu… – przełknęła z trudem. – Nie mam zbyt
wiele, żebym mogła ci dać na drogę…
Na pożegnanie obdarzyła go łzawym, niewyraźnym uśmiechem.
170