Page 466 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 466

– Nie patrz! Będę zakładał skarpety. Pełno w nich dziur.
             Zbliżam się do Ciebie i wyciągam stopę z buta.
             – Nie przechwalaj się – wskazuję Ci moją stopę. – Ja też mam dziury w poń-
           czochach, patrz! – Liczę różowe miejsca, w których skóra prześwieca przez
           moje pończochy i Twoje skarpety, i śmieję się. – Dopóki mama cerowała moje
           pończochy, nigdy nie miałam w nich dziur. Ostatnio jednak wydała dekret, że
           muszę to sama robić. – Wpatrujesz się we mnie dziwnym wzrokiem. – Dlaczego
           tak na mnie patrzysz?
             – Bo jesteś rudym kotem z zielonymi oczami. Dalilą.
             – Dlatego chcesz, żebym dla ciebie pozowała? Żebyś miał jeszcze Dalilę
           w twoim haremie? A jak na przykład wyrazisz w rzeźbie zieleń moich oczu?
             Nagle znajduję się w Twoich ramionach. Czuję Twoje pełne, szerokie wargi
           na moich ustach. Smakują tytoniem, wódką i pożądaniem. Jest mi jednocześnie
           gorąco i zimno. Samson szczeka zazdrośnie, ja drżę. Odrywasz z jękiem swoją
           twarz od mojej. Wyglądasz na rozgniewanego, gdy odpychasz mnie od siebie
           i wypychasz z mieszkania. Wychodzisz zaraz za mną, a Samson wybiega za
           nami. Na ulicy maszerujesz w pewnym odstępie ode mnie, z fajką między zębami
           i rękami w kieszeniach. Nie zamieniając ani słowa, dochodzimy do mojego domu.
             – Dobranoc! – wołasz, po czym gwiżdżesz na Samsona, odwracasz się ode
           mnie i odchodzisz. Patrzę za Tobą, aż znikasz mi z oczu. Wciąż jeszcze czuję na
           wargach smak Twoich ust.
             W nocy leżę w łóżku obok Wierki i słyszę, jak w moich uszach szumi morze.
           Nie mogę zasnąć. „Mam Abraszę! Abrasza jest mój!” – szepczę do siebie. Mój
           rozpaczliwy nastrój znika bez śladu. Znowu wierzę… Znowu mam nadzieję…
             Następnego dnia w szkole boję się na Ciebie spojrzeć. Ty, ze swej strony,
           ignorujesz mnie. Wieczorem muszę się powstrzymywać, by nie pobiec do Cie-
           bie, do Twojej mansardy. Wiem, że nie wolno mi, jeszcze nie. Leżąc wieczorem
           w łóżku, szepczę do siebie: „Mam Abraszę! Abrasza jest mój!”. Moje usta po raz
           tysięczny przeżywają nasz pocałunek. W myślach zwierzam Ci się ze wszystkich
           moich tajemnic. Wyobrażam sobie, jak Ty opowiadasz mi o swoich, jak dzielisz
           się ze mną Twoimi ukrytymi myślami i marzeniami. W mojej fantazji słyszę jak Ty
           i ja śpiewamy w duecie balladę o tęsknocie do morza i jak szepczesz do mnie:
           „Chcę zabrać cię nad morze, byś mogła je zobaczyć”, a ja odpowiadam Ci mą-
           drze: „Nie bądźmy zbyt pochopni. Niech tymczasem morze przychodzi do nas”.
             Staję się przesadnie czuła wobec mamy oraz innych członków mojej rodziny.
           Patrzę na nich trochę z góry, dumna, taka dumna z siebie. Mam Abraszę! Nikt
           nie może się ze mną równać! Wieczory mijają mi na nieustającej walce z samą
           sobą, czy powinnam pobiec do Ciebie, czy nie. Czuję się, jakbym posiadała
           drogocenny napój, z którym muszę postępować oszczędnie i sączyć go kropla
           po kropli. To „posiadanie Abraszy” ma swoje granice i miarę. Mogę mieć z niego
           tylko tyle i ani kropli więcej. Czy nie nauczyłam się już, że to, co dobre, szybciej
    464    przemija i ulega zniszczeniu niż to, co złe?
   461   462   463   464   465   466   467   468   469   470   471