Page 145 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 145
na chwilę. Szybko zbiera się w sobie i odrzuca naiwne obawy. A nawet na przekór
mówi do siebie: „Jestem, kim jestem” i przestaje zerkać na Hankę.
Parada zbliża się do ulicy Piotrkowskiej. Nagle, kiedy złożona z bundystów
i poalej-syjonistów część kolumny maszerujących skręca za róg, galopem nad-
jeżdża policja konna i rzuca się na szeregi majowego pochodu. Rząd towarzyszy,
z którymi maszeruje Binele, zostaje rozerwany przez panikujący tłum. Ludzie
popychają się nawzajem z tyłu i z przodu, ze wszystkich stron.
– Do bram! – krzyczy Wowa.
Jankew chwyta Binele za rękę i biegnie do przodu.
– Trzymaj mnie mocno! – krzyczy. – Nie puszczaj!
Nie puszcza jego ręki, ale siła tłumu, który napiera na ich ramiona, w końcu
rozrywa ich zaciśnięte palce. Kobieta łapie męża za rękaw, potem za brzeg koszuli,
która wystaje z jego spodni. Koszula pęka, kiedy on szaleńczo wymachuje ręka-
mi. Binele odwraca głowę do tyłu i przez ocean ludzi widzi jeźdźców w czarnych
mundurach, którzy zbliżają się z nagimi szablami w rękach.
Wszystkie bramy wzdłuż Piotrkowskiej są zamknięte, sklepy zabezpieczone
kratami i zaryglowane. Jedna brama pęka pod naporem ludzkich ciał. Jankew
próbuje zaciągnąć tam Binele. Grupy policjantów i agentów policyjnych w cywilu
atakują tłum, znajdujący się w jej pobliżu. Tłum ten wygląda jak jedno wielkie
zwierzę o wielu rękach i nogach, schwytane w pułapkę myśliwych, którzy chcą
pozbawić go życia. Strzały z rewolwerów huczą nad głowami salwami staccato,
niczym rozłupywane orzechy. Stróż z połamanej bramy woła na pomoc policję.
Policja i agenci z pistoletami w rękach odpychają ludzi od bramy. Powietrze
drży chaosem. Rozlegają się spazmatyczne okrzyki, jęki bitych. Ludzka masa
o splątanych członkach próbuje przepchnąć się do środka bramy. Cała ulica jest
zablokowana przez konnych policjantów. Ci, którzy znajdują się po zewnętrznej
stronie tłumu, zostają oderwani od pozostałych i wepchnięci do policyjnych
karetek, które czekają na środku ulicy.
– Bracia! Towarzysze! – dobiega skądś grzmiący głos Wowy. – Nie dajcie się!
Trzymajcie się razem!
Brzeg koszuli Jankewa wyślizguje się z jej pięści. Po chwili mężczyzna znika jej
z oczu. Kobieta nie widzi przed sobą niczego ani nikogo – poza twarzami swoich
dzieci. Musi utorować sobie do nich drogę. I choć z całych sił wzywa Jankewa,
nie słyszy własnego głosu. Kredowobiałe twarze i zaciśnięte pieści kręcą się
spiralnie przed jej oczyma w wirującym tańcu.
Przyciśnięta do muru nie może oddychać. A mimo to nie poddaje się i dalej
wiosłuje rękami, przepycha łokciami i małymi kroczkami prze do przodu wzdłuż
szorstkiej ściany. Ktoś z zakrwawioną twarzą siedzi na ziemi, opierając się o mur,
i zagradza jej drogę.
– Towarzyszu Cimerman! – krzyczy.
Mężczyzna chwyta ją za ramię zakrwawionymi rękami, zostawiając ognistą
plamę na jej białej bluzce. 143