Page 137 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 137

*

                Balcia i Malka przyniosły jej kawałek chleba i odrobinę zupy. Pomyślała, że
             błogosławiona siła ocaliła je dla niej, a ją dla nich, aby w samotności mogły być
             razem. Jednak ciągle je pytała:
                – Hanka naprawdę umarła? A co słychać u Sorki? Jak się czuje Danusia
             Moszkowicz?
                Balcia odpowiadała jej:
                – Do Sorki jeszcze nie wpuszczają. Danusia już była na nogach, ale teraz
             zaczęli podejrzewać, że ma bardzo zajęte płuca.
                Kiedy Miriam była sama w pokoju, leżała na brzuchu i wyglądała przez okno.
             Na zewnątrz rósł kasztanowiec, podobnie jak przed innymi oknami mieszkalnych
             baraków. Jego gałęzie sięgały daleko ponad futrynę. Drzewo jeszcze stało w so-
             czystej zieleni, ale nie miało już kwiatów. Oczywiście w dawnych latach widywała
             drzewa, ale właśnie to wydało się jej pierwszym, które kiedykolwiek ujrzała. Kiedy
             doktor Vanderhaeghe zajrzał na chwilę, pokazała mu je.
                – Wspaniałe, prawda, doktorze? – zapytała szeptem. – Popatrz na liście.
             Każdy z nich ma kształt dłoni z rozstawionymi palcami. Przypominają mi dłonie
             mojego ojca. – Spojrzała ku niebu pomiędzy gałęziami, i przypomniała sobie
             o innym niebie, po którym żeglował cudowny dywan jej dziecinnych marzeń. –
             Popatrz też na niebo, doktorze! – zawołała. – To niebo należy do zupełnie innej
             kategorii niebios. To pierwsze niebo tego rodzaju, jakie kiedykolwiek widziałam.
             Takie błękitne. Przejrzyste. Sądzę… Inni ludzie być może nie zachwyciliby się nim.
             Ale mnie się wydaje, że to jest to samo niebo, które zobaczył pierwszy człowiek,
             kiedy podniósł głowę i zrozumiał, że widzi przed sobą Bożą Świątynię, i przypadł
             do ziemi, modląc się do błękitnej nieskończoności nad głową.
                Miriam szeptała w duchu do niebios: „Jakie jesteście błękitne”. Ale oto z błę-
             kitnych głębin spojrzały na nią oczy matki. Promienie słońca przybrały postać
             korony cierniowej na głowie jej siostry Wierki. Zaraz przypomniała sobie o innym
             niebie – otoczonym horyzontem kolczastego drutu, czarnym, osmalonym, w któ-
             rym świat utonął jak zachodzące, piekielne słońce.
                Doktor Vanderhaeghe zniknął. Była w pokoju sama. Dwie dziewczyny, które
             zajęły prycze obok niej, były już na nogach i spacerowały po korytarzu. Z zewnątrz
             docierały odgłosy zamieszania. Niedaleko była kuchnia. Hałas dobiegał z okienka
             kuchennego, gdzie wydzielano zupę. To pozostałość po czasie spędzonym w obozie
             koncentracyjnym. Ludzie przy okienku dobrze wiedzieli, że nikt nie będzie musiał
             stamtąd odejść, zanim nie napełni swojej menażki zupą – mimo to każdy chciał
             jak najszybciej dopchać się do okienka, wyrwać menażkę z rąk rozdzielających
             i zanurzyć łyżkę w gorącej cieczy, ponieważ nigdy nic nie wiadomo…
                Jakiś mężczyzna stał oparty o ścianę baraku mieszkalnego naprzeciw-
             ko. Dopiero co wyszedł z tłumu gromadzącego się przy kuchennym okienku.
             Nie poszedł do swojego pokoju na górę, aby usiąść przy stole. Stał oparty   135
   132   133   134   135   136   137   138   139   140   141   142