Page 113 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 113

Leon i ja kontynuowaliśmy niewolniczą pracę w kamieniołomach i lasach
            Gross-Rosen. Dzieliliśmy wszystko: ciężką harówkę, znikome porcje jedze-
            nia, zbyt cienką odzież, a przede wszystkim wspomnienia naszego domu
            i rodziny. To był cud, że jeszcze nie zostaliśmy losowo wybrani do bicia czy
            tortur, choć kilka razy zdarzyło mi się uniknąć ich o włos. Pewnego dnia
            podczas pracy w kamieniołomach nasza grupa przypadkowo wykoleiła
            pełny po brzegi wagonik i nie mogła wstawić go z powrotem na tory –
            wszyscy byliśmy słabi z niedożywienia. Natychmiast podbiegł niemiecki
            strażnik i naprawił szkodę w przeciągu minuty. Gdy tylko skończył, chwycił
            łom, którego użył wcześniej jako dźwigni przy wagoniku, i zaczął okładać
            wszystkich w zasięgu ciosu. Niektórzy z nas skończyli ze strzaskanymi
            głowami i połamanymi kośćmi. Inni, w tym także i ja, na szczęście nie
            odnieśli żadnych poważnych obrażeń.
               Zarobiłem parę rozcięć i siniaków, kiedy padłem na ziemię, by uniknąć
            ciosów. Nigdy przedtem nie udawałem martwego, lecz połączenie szczę-
            ścia, intuicji i pewnej inicjatywy uratowało mnie przed ciężkim pobiciem.
            Nadal pamiętałem pierwszą lekcję otrzymaną w Auschwitz: surowa kara
            była pierwszym krokiem do powolnej i bolesnej śmierci.
               Fakt, iż ani Leon, ani ja nigdy poważnie nie zachorowaliśmy, był kolejnym
            małym cudem. Chorych umieszczano zazwyczaj w tak zwanym szpitalu,
            skąd cyklicznie wysyłano ich do komór gazowych. Mieliśmy szczęście, że
            nigdy nie byliśmy na tyle chorzy, aby potrzebować „usług medycznych”.
               Któregoś razu, choć usilnie starałem się pozostać niezauważony przez
            Niemców, nie byłem w stanie zachować niewidzialności i drogo za to
            zapłaciłem. Pewnego poranka pracowałem w lesie pod dowództwem bar-
            dzo wymagającego Niemca; zapytałem go, czy mogę odejść za potrzebą.
            Potrzeba nie była aż tak pilna, ale chciałem zyskać kilka cennych chwil
            odpoczynku. Pożałowałem tego, gdy po południu z prawdziwego powodu
            musiałem prosić o pozwolenie tego samego strażnika. Popatrzył na mnie
            i wrzasnął: „Du verfluchte Jude (ty przeklęty Żydzie), chcesz chodzić do
            toalety dwa razy dziennie na mojej zmianie?”.
               Krzyczał i pieklił się, po czym zaczął mnie bić. Na szczęście nie miał bata,
            karabinu ani innego narzędzia tortur, używał tylko rąk. Po kilku ciosach
            upadłem na ziemię. Kopnął mnie parę razy i zostawił w spokoju. Miałem
            szczęście, że nie stłukł mnie na miazgę.
               Oprócz potwornych okoliczności fizycznych i psychicznych, które razem
            z Leonem musieliśmy wytrzymać, dręczyła mnie ciągła myśl o matce


                                                                         113
   108   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118