Page 486 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 486
Zobaczył ją, gdy wychodził z domu do pracy. Miał ciemne okulary i słomkowy
kapelusz. Sabinka złapała go za rękę, szybko nią potrząsając: – Co słychać panie
Rozenberg? Nie poznaje mnie pan?… Nikt mnie nie poznaje. To ja – Sabina…
Właśnie przechodziłam obok… – Przestraszona szukała prosząco jego oczu pod
zielonymi szkłami okularów.
Pan Adam długo trzymał jej dłoń. Był oszołomiony. Przez chwilę pomyślał,
aby przyjąć ją do siebie, ale jak mógłby to zrobić? Musi przecież być sam. Same-
mu łatwiej było zrealizować to, co już zaczął przeprowadzać. Wypuścił jej dłoń
i mruknął: – Nie mam czasu. – Po czym odepchnął ją od siebie. Ruszył szybko
w kierunku „czerwonego domku”, ale słyszał jak obcasy jej trepów ufnie stuka-
ją tuż za nim. Było to tak, jakby Sunia mu towarzyszyła. Przejmujące uczucie.
Zatrzymał się i poczekał aż jej krok zrówna się z jego krokiem: – Przestaniesz
biec za mną jak pies?
– Zlituj się nade mną, panie Rozenberg – zaskomlała dziewczyna.
Skrzywił z obrzydzeniem usta: – Parszywa krowa… – zanurzył rękę w torbie,
aby dać jej parę fenigów, ale wymacał klucz od domu, podał go jej: – Idź do
domu i czekaj na mnie.
Ich palce dotknęły się przy podawaniu klucza. Pan Adam odskoczył i nie mógł
się nadziwić, co się z nim stało, jak mógł sam sobie sprowadzić na kark taki
kłopot.
*
Adam mieszkał z Sabinką. Bił ją, gdy był zły na nią albo na siebie. Pieścił ją
i całował, kiedy litował się nad nią albo nad sobą. Ale to nie pomagało. Między
nimi panował strach. Strach nie pozwalał Adamowi skoncentrować się na przy-
jemności, a i sama przyjemność – Sabinka – była koścista i wychudzona do tego
stopnia, że Adam miał uczucie, jakby trzymał w ramionach szkielet. Sabinka była
posłuszna jego woli każdą swoją wysuszoną kosteczką, każdym wystającym
żebrem. Była tak skora do tego, by mu się przypodobać, że Adam nie mógł do
niej czuć nic innego jak tylko pogardę. Często nachodziła go ochota, aby ją bić,
ale nie mógł jej wyrzucić.
Sabinka szeptała do niego: – Jest pan najlepszym człowiekiem, jakiego spo-
tkałam w życiu, panie Rozenberg. – A przy tym trzęsła się i szczękała zębami.
– Co się tak trzęsiesz? – pytał, wpadając w złość.
– Zimno mi, panie Rozenberg. Ciągle mi zimno.
O świcie, kiedy po przebudzeniu zdawał sobie sprawę, że noc minęła, a po
niego nie przyszli, czuł wdzięczność w sercu i rzucał okiem na Sabinkę. Światło
brzasku rozjaśniało jej twarz i wydawała mu się wtedy ładna. Jej twarz była ja-
484 sna, subtelna, usta – delikatne, a rozrzucone na poduszce włosy wyglądały jak