Page 37 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 37

Rezolutny typek gniewał się bez przekonania: – Teraz dopiero poszliście po
                   rozum do głowy, ha?
                      W kącie charczał konający. Przy okienku stały dwie osoby i odmawiały mo-
                   dlitwę popołudniową. Przyłączył się do nich rezolutny typek. Poprawił czapkę,
                   odwrócił się twarzą do ściany i zaczął się kołysać, pojękując z bólu przy każdym
                   ruchu. Pozostali więźniowie jęczeli razem z nim, skatowane ciała przysuwały się
                   jedno do drugiego. Udzielali sobie rad, zwierzali się. Obliczali siły, jakie im jeszcze
                   pozostały. Każdy pytał swego ciała, czy wytrzyma czekający je dzień.
                      Otwarły się drzwi i pierwszy wywołany, którego ciało jeszcze przed chwilą
                   leżało bezwładnie jak kłoda, zerwał się z ziemi i wymaszerował z piwnicy. Czas
                   ruszył z miejsca. Był w otwieraniu i zamykaniu drzwi. Część wywołanych na prze-
                   słuchanie zonderowcy przynieśli omdlałych, jak wczoraj Adama. Inni wczołgali
                   się do celi o własnych siłach. Jeszcze inni trzymali się na nogach, ale byli zgięci
                   wpół, a rękami przytrzymywali brzuchy jakby miały z nich wypaść wnętrzności.
                   Czekający w piwnicy mieli zajęcie: nie stracić rachuby, kto wchodzi, kto wycho-
                   dzi i czyja teraz kolej. Niektórzy wywołani w ogóle nie wracali. Ich nieobecność
                   wierciła w mózgach pytaniem: wolni czy zakatowani na śmierć? Bez ustanku
                   kalkulowano i przekładano wynik na własny los i własne szanse.
                      Rezolutny typek już dawno został wywołany i nie wrócił. Adam czuł do niego
                   szacunek, podziwiał jego inteligencję. Przez cały dzień, czekając na swoją kolej,
                   Adam rozmyślał o tym, że niektórzy ludzie, choć wyglądają zupełnie niepozornie,
                   mają siłę, by w najniebezpieczniejszych momentach nie stracić głowy i zawsze
                   wiedzą, co robić.
                      Kiedy światło dnia zaczynało już wyciekać z piwnicy, przyniesiono typka z po-
                   wrotem. Miał dziwnie powykręcane ręce i nogi. Zonderowcy rozciągnęli go na
                   podłodze i oblali wiadrem wody. Otworzył nabiegłe krwią oczy i usta, z których
                   kącika wylewała się strużka krwi. Wyglądał jakby się uśmiechał.
                      Aresztanci przysunęli się do niego. W ich wzroku była pogarda, uraza i gorzka
                   litość nad sobą. Jeden z nich mokrą szmatą ocierał twarz skatowanego mężczyzny,
                   chcąc zatrzymać strumień krwi cieknący mu z ust. Typek czerwonym językiem
                   oblizywał zakrwawione wargi. Nie można było zrozumieć jego jęków. Ktoś przy-
                   tknął mu ucho do ust i przetłumaczył wreszcie mowę cierpienia: – Mówi, żeby się
                   nad nim zlitować... Mówi, że ma żonę i dzieci... Mówi, żeby go nie zapomniały...
                      Drzwi się nagle otwarły. Wołano Adama Rozenberga. Podłoga piwnicy zamie-
                   niła się w trampolinę. Stopy Adama odbiły się od niej.


                                                    *



                      Pokój, do którego go teraz wprowadzono, tonął w półmroku. Wielkie okna
                   były zasypane śniegiem i obrośnięte krętymi, białymi gałązkami dzikiego wina.   35
   32   33   34   35   36   37   38   39   40   41   42