Page 35 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 35
nie miał się już gdzie odsunąć i tylko kołysał się w miejscu. Niechcący co chwilę
dotykał ramienia sąsiada i lekko go trącał. Zdał sobie sprawę, że wprawił w ruch
całą ławkę. Cała ich szóstka już się kołysała, ich ciała stykały się.
Na dole, pośrodku posadzki w szachownicę, przystanął mundur z twarzą
wzniesioną do nich na podest. Tak stawali kardynałowie w katedrach, z twarza-
mi zwróconymi do Ukrzyżowanego. Pośród czystych, białych ścian zabrzmiało
nazwisko, wystrzeliło w pustej przestrzeni między schodami i opadło na głowę
pierwszego z siedzących, tego na przeciwległym skraju ławki. Dwóch zonderowców
już go odprowadzało na dół. Zwolniło się jedno miejsce. Ale pozostali aresztanci
nie byli w stanie odsunąć się od siebie. Tylko jeden z nich pozwolił sobie na luksus
westchnienia: – Oj, mamo... – i lekko trącając Adama w bok, wyszeptał: – Ma
pan co wydać? – Adam bał się odwrócić do niego głowę, otworzyć usta. Szept nie
ustawał: – Ja nie mam się czego obawiać. W mieście mam trochę zamurowanej
biżuterii. Będzie za co wykupić sobie życie.
Po schodach, w górę i w dół, nieustannie przemieszczali się lekkonodzy,
sprężyści Niemcy w zielonych mundurach. Ich rytmiczne stukanie obcasami
przerywały tępe odgłosy bicia i dochodzące skądś zduszone krzyki. Potem ponad
barierą ukazało się dwóch zonderowców znoszących po schodach skatowanego
mężczyznę. Dwóch innych wprowadzało na górę kogoś z piwnicy. Adam w lot
zrozumiał procedurę: jeden nowy aresztant, jeden stary. Serce podskoczyło
mu do gardła. Szept obok niego się urwał i zapragnął znów go usłyszeć. Lekko
szturchnął sąsiada i ledwo rozchylając wargi, zapytał: – A ci, co nic nie mają?
– Niedobrze – nadeszła odpowiedź.
– Co z nimi robią?
Z dołu znów wywołano nazwisko i drugi mężczyzna zerwał się z ławki. Po-
została czwórka nie odsunęła się od siebie. Dwie wieże z Sonderkommando
wmaszerowały na górę i zabrały wywołanego. Sąsiad Adama coś wymamrotał
do mężczyzny z drugiej strony. Adam nadstawił uszu. Każde słowo wydawało mu
się niesłychanie ważne. Ale nie mógł niczego uchwycić. Serce za mocno mu biło.
Odbijało się echem w ustach, w uszach, w skroniach. Na łysej głowie odczuwał
ukłucia korzonków włosów, które dawno już wypadły. Zachciało mu się przecią-
gnąć dłonią po łysinie, by to dziwne uczucie ustało, ale bał się ruszyć palcem.
Czas upływał odmierzany miarowym rytmem ruchu na schodach. Cała sala
była punktualnym, dobrze funkcjonującym zegarem. W regularnych odstępach
czasu jedna z postaci na ławce podskakiwała jak lalka na sprężynce. W tym
momencie otwierały się drzwi, jakby zaraz miał stamtąd wylecieć ptaszek ze
staroświeckim „ku-ku”. Zamiast niego wypadało przez nie ciało z bezwładnymi
nogami. Potem następował tik-tak kroków po schodach.
Pan Adam został na ławce sam. Odetchnął lżej. Strach go nie opuścił, ale
jakby zastygł. Mózg Adama zaczął pracować. Wykupić sobie życie rzeczami
ukrytymi na mieście... wydać adresy... dokładne miejsce. Życie jest wspaniałe.
Fekalia to złoto i perfumy. Nagle stanęła mu przed oczami postać dawnego 33