Page 36 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 36
przyjaciela, Samuela Cukermana. Adam znowu zadrżał, ale już nie ze strachu,
tylko z przejęcia. Wydawało mu się, że Samuel siedzi obok niego i zajmuje całą
pustą ławkę. Adam chciał się do niego uśmiechnąć po przyjacielsku. Ale usta
zamykały mu metalowe korony, a język był suchy, sparaliżowany. Na łysej głowie
pojawiły się krople potu. Adam widział piwnicę w domu Samuela, na mieście,
przy Narutowicza. Widział szkatułkę z biżuterią, którą zakopał własnymi rękami.
Ledwo się mógł doczekać aż go zawołają na dół.
Usłyszał swoje nazwisko. Nie podniósł się od razu. Czy to o niego chodziło?
Chciał wyciągnąć legitymację, pokazać czarno na białym, że nie jest Rozenbergiem
tylko Najmanem. Ale już nie miał legitymacji. Herr Suter wdeptał ją w ziemię.
Nie był Rozenbergiem. Nie był Najmanem. Nie był. Poczuł tylko, jak ktoś zrywa
się z ławki jak lalka na sprężynce, ustawia się między dwoma zonderowcami
i schodzi po schodach do otwartych drzwi. To nie on przekroczył próg i znalazł
się w ciemnym pomieszczeniu. Nie jego usta zakneblowano białą chustką.
Więc komu zadano ten cios butem pod serce i w czyim ciele wszystko się naraz
wywróciło? Co trzaskało i łamało się jak suche gałęzie? Błyskawica rozdarła
ciemność, rozszalał się pożar. W środku, głęboko, wszystko zajęło się ogniem.
Z tej głębi ktoś ryczał milionem megafonów: – Mam! Mam! – syrena na alarm
w noc pożaru, krzyk, którego nikt nie słyszał.
Nie czuł, jak ciągną go w dół po schodach. Nigdy nie opuścił tej piwnicy
huczącej rozpłomienioną ciemnością. Wydawało mu się, że jęczy setką ust, że
jest pocięty na setkę kawałków, a każdy z nich przekrzykuje drugiego, skarży się
innym. On sam był poranionym tłumem tłoczącym się między ścianami piwnicy,
a płomień w jego ciele pożerał ciemność wokół.
O świcie wylano na niego wiadro wody. Ocknął się i zobaczył twarz zonde-
rowca oświetloną skąpym światłem wpadającym przez ośnieżone, zakratowane
okno.
– Przygotuj się na przesłuchanie! – rozkazał zonderowiec i rzucił Adamowi
szmatę. Adam chciał się nią wytrzeć, ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Jakaś
ociężałość zaciskała mu powieki. Nie mógł ich podnieść. Ktoś przyklęknął obok
niego i ostrożnie ocierał mu twarz wilgotną szmatą. Z trudem otworzył jedno
oko. Nic nie widział. Czyjś szept wdarł mu się do mózgu. To sąsiad z ławki coś
do niego mówił: – Biedak, gorzej pan wypadł niż ja... A wie pan dlaczego? Bo
ja od razu po pierwszych kopniakach wszystko wyśpiewałem... Może chce pan
wysłać słówko rodzinie? Mnie pewnie niebawem wypuszczą.
Adam chciał odpowiedzieć, ale obolałe usta go nie słuchały. Typek się od
niego odsunął. Ze wszystkich kątów celi padały teraz adresy, nazwiska. Powoli
je sobie powtarzał i pytał: – A co mam przekazać?
„Pozdrowienia” odpowiedział jeden z aresztantów. „Że żyję i nic mi nie jest”,
wyjęczał drugi. „Niech mnie stąd zabiorą, bo nie wytrzymam... Niech poruszą
niebo i ziemię...” – płakał trzeci. Czwarty wyszeptał: „Niech przyniesie... niech
34 rozpruje materac...”.