Page 341 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 341
Pachniała niewinnością, świeżością, odnową. Wyniosła ławkę. – Tu ci je położę
– powiedziała. – A tu jest lustro… Butelka wody… Miska… Szklanka. I pamiętaj…
Bądź ostrożny… Nie wysilaj się. Jeśli będzie ci za ciężko, zaczekaj na mnie.
Poprosił ją o całusa. Tego też wcześniej nie robił. Zwykle całowała go z własnej
inicjatywy. Przycisnęła wilgotne usta do jego gorącego czoła.
Po chwili coś stuknęło, jakby drzwi zamknęły się na zawsze. Próbował z całych
sił wyważyć drzwi i przywołać postać, która dopiero co zniknęła po drugiej stronie.
Coś pełzło po jego czole. Coś łaskotało policzek. Mucha. Nie chciało mu się jej
odganiać. W górze, nad głową, płynęły małe obłoki. Jeden przypominał twarz
Adama Rozenberga. Zniknął. Marność bez znaczenia, zupełnie jak mucha na
policzku. Psotna myśl zrodziła się w jego umyśle. Samuel powiedział do obłoku,
do Adama: – Sam podsunąłeś mi drogę, którą powinienem pójść, aby zwyciężyć.
Szerzej poderwał powieki i westchnął głęboko. Tym razem płuca nie stawiały
oporu. Nie było zamkniętych drzwi. Tylko otwarty majowy dzień, który przesuwał
się powoli i stawał się nieosiągalny – aby zrobić miejsce dla kolejnego dnia
i kolejnej jasności. Samuel był wielkim, przestronnym pałacem, do którego wpro-
wadziło się nowe życie. Wkrótce, już wkrótce go pobłogosławi. Przyjdą goście.
Towarzysze, przyjaciele, licznie… Licznie. Matylda zagra na pianinie, a on będzie
siedział przy kominku i patrzył na żonę. Potem przyniesie jej prezenty, na które
od tak dawna czekała. Weźmie ją w ramiona, okryje swoim ciałem i odetną się
w tańcu od pozostałych gości… Od wszystkich gości… Wszystkich… Wliczając
w to Adama Rozenberga. Będzie trzeba go zaprosić… Przez wdzięczność… Przez
wzgląd na człowieczeństwo… Współczucie. Musi zostać zaproszony ze względu
na lampkę wiecznego ognia, która także w nim, w biednym Adamie, pali się na
świętym świętych, żaląc się i być może błagając o wybawienie.
Samuel przestał czuć ból nie tylko w klatce piersiowej, ale w całym ciele.
Zebrał wszystkie siły, jakie posiadał, i skupił się na ręce, którą wyciągnął w kie-
runku ławki. Odprowadzał ją wzrokiem i musiał się uśmiechnąć. Naiwna Bella
nie przyniosła mydła... Ani ręcznika… A może wiedziała, że wszystko, czego
potrzebuje, to brzytwa z czarną rączką?
Pomiędzy dłonią Samuela a brzytwą stała szklanka z wodą. Palce zaczepiły
się na niej i obróciły. Stały się wilgotne i zimne. Szklanka potoczyła się po ławce
i upadła. Coś pękło i rozdzwoniło się w umyśle Samuela, w całej czaszce. Dziwił się,
jak jedna szklanka może narobić takiego hałasu. Ręka zdrętwiała jak u złodzieja,
który po nieostrożnym kroku zastyga w przestrachu. Zdawało mu się, że Bella
może jeszcze przybiec i mu przeszkodzić. Palce szybko chwyciły rączkę brzytwy.
Rączka była rozgrzana od słońca. Przypominało to ciepły uścisk dłoni Mojsze-
go Ejbuszyca. Zrobiło się przyjemnie. Przyjaźń była błogosławieństwem, dawała
oparcie. Samuel czuł się zdrowy… Galopujące suchoty zostały wyleczone. Bez
wysiłku otworzył brzytwę. Stal zabłyszczała całym światłem świata.
Wiedział dokładnie, co robi. Wyjął lewą rękę spod kołdry i położył odwróconą
wierzchem dłoni do dołu. Nie jak ktoś, kto prosi o jałmużnę, ale ktoś, kto obsiał 339