Page 169 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 169

Szejna Pesia miała opuchnięte nogi. Opuchlizna zaczynała się od palców,
                   po czym, bezkształtna, nabiegła, sięgała aż do grubego ciała ponad kolanami.
                   Mimo to kobieta była żwawa. Nazywała swoje nogi „dyniami” i mówiła o nich jak
                   o dwóch odrębnych stworzeniach. Złościła się na nie, przeklinała – a gdy jej nie
                   dokuczały, wyśmiewała je. Tymczasem to ona wciąż rozdawała karty, nie one.
                   Rozkazywała im z taką pogardą, jaką dobry generał żywi dla niezdarnej piechoty.
                      Przez cały dzień nie zwracała uwagi na swoje nogi. Dźwigały ją do pracy
                   w Punkcie Sortowania i Użytkowania Odpadów przez most w tę i z powrotem.
                   Wiodły ją w kolejki i do żonatych synów z wnukami. Niosły ją po schodach do
                   sąsiadów, z którymi się przyjaźniła, a także do sierot z podwórka, którymi się
                   opiekowała, a które nazywały ją „babcią Szejną Pesią”. W ślad za dziećmi zaczęli
                   się tak do niej zwracać również dorośli, którzy gromadzili się wokół niej zupełnie
                   jak one. Miała swoje własne sposoby na każdą chorobę, a nawet wiedziała, jak
                   przepędzić zły nastrój, napad strachu lub depresji.
                      Mojsze Grabiarz, „król” podwórka, który samowolnie przejął komendę nad
                   sąsiadami, dawny członek ferajny i gettowy policjant, żywił dla niej najwyższy
                   szacunek. Gdy tylko ją widział na podwórku, od razu wrzeszczał do ludzi: – Z drogi,
                   pozwólcie przejść człowiekowi!
                      Robił dla niej wolne przejście i zajmował się nią osobiście. Zdawał jej relację
                   ze stanu zdrowia swojej żony i pytał o radę. Jego córeczka Maszeńka, snujące
                   się za nim jak cień gadatliwe stworzonko, które powtarzało wszystkie słowa
                   dorosłych, chowała się wówczas w luźne fałdy spódnicy Szejny Pesi i spoglądała
                   w jej kierunku czujnym wzrokiem: – Połaskocz mnie, babciu Szejno Pesiu.
                      Szejnę Pesię wzywano, aby łagodziła spory przy pompie, na działkach, kłótnie
                   pomiędzy sąsiadami. Mieszała się do wszystkiego poza sporami małżeńskimi:
                   – Pomiędzy męża a żonę nie powinien wkraczać nikt trzeci – mówiła, ocierając
                   dłonią usta.
                      Najczęściej można było ją spotkać przy drzewie wiśniowym. Choć oficjalnie
                   drzewo należało do gminy, to przecież było jej, więc nie mogła być na nie obo-
                   jętna. Sam strażnik gminny uważał ją za jego właścicielkę. Skarżył się przed
                   nią: – Widzi pani, babciu Szejno Pesiu, pani wiśnia nie ma w tym roku owoców.
                   Spadają z drzewa, nim zdążą dojrzeć. Deszcz przyszedł za późno.
                      Jej serce ubolewało z powodu drzewa, które dogorywało. Robaki rojąc się na
                   gałęziach zżerały zeschłe liście.
                      Rankiem Szejna Pesia miała towarzyszkę, z którą chodziła do resortu – była
                   to Rejzl, dawna kucharka Cukermanów. Prawdę mówiąc obie kobiety nie mogły
                   na siebie patrzeć. Pretensjonalna „pańskość” ujawniała się w każdym słowie
                   Rejzli, a jej ulubionym powiedzonkiem było „U mnie to się robiło tak a tak…”.
                   Szejna Pesia nie mogła tego znieść. Z kolei Rejzl nie mogła znieść autorytetu,
                   jakim dla mieszkańców podwórka była żona prostego stolarza, była zazdrosna
                   o szacunek, jakim ją darzono – uważała, że kobiety zrobiłyby lepiej, gdyby ją,
                   Rejzlę, wybrały na swoją doradczynię. Ale ona i Szejna Pesia pracowały razem,   167
   164   165   166   167   168   169   170   171   172   173   174