Page 118 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 118

wygrałem jedną po drugiej, a pan Rozenberg wypłacił mi trzydzieści szeleszczących
                 „rumków”. Głowa zrobiła mu się czerwona jak burak, a ja zapytałem, patrząc na
                 niego z góry: – Może chce pan zagrać z moim bratem?
                   Abramek od razu zeskoczył ze stołu i już był gotów. Ale pan Rozenberg
                 spakował szachy i założył zielone okulary: – Z tobą jeszcze zagram! – zawołał
                 wściekły i wybiegł.
                   Ja i Abramek zaczęliśmy tańczyć po pokoju. Aby uczcić moje zwycięstwo,
                 zrobiliśmy zasmażkę z dwóch łyżek mąki. Teraz, gdy to zapisuję, znowu byłbym
                 w stanie zjeść konia z kopytami. Burczy mi w brzuchu. Jakże chciałbym, aby już
                 było jutro!


                                                 *


                   Domy, które wynurzyły się ze śniegu i błota, wyglądały starzej i były bardziej
                 zapadnięte – brudne i czarne od pajęczyn i grzyba. Ludzie uwolnili się z dzie-
                 siątków płaszczy, szali, baszłyków – aby pokazać, jacy są wynędzniali. Strach
                 patrzeć na nogi dzieci, na pożółkłe oblicza dorosłych. Ulice i podwórka domów
                 pełne są kościstych szkieletów, które poruszają się w pełnym słońcu. Strasznie
                 wyglądają te suche kości w porównaniu z kwitnącą ziemią getta, która z każdą
                 wiosną coraz bardziej zamienia się w ogród, nie mówiąc już o Marysinie, nazy-
                 wanym teraz przez wszystkich „Carskim Siołem”.
                   Jest fantastycznie – to moje odrodzenie! Ja, kościotrup poruszający się
                 w makabrycznym tańcu, stałem się w środku jak listek botwiny: ciepły i soczysty.
                 Zakochany? Jak to się stało? Nie pytam i nie chcę wiedzieć. Moja szczęśliwa
                 gwiazda mruga do mnie: Zachowaj milczenie! – Jak do kogoś, kto wykradł skarb.
                   Do diabla z rozsądkiem i logiką! Mam nowy, piękny blef, który trzyma mnie
                 przy życiu. Tak, jestem flecistą w orkiestrze na tonącym Titaniku. Woda sięga
                 już po szyję. Znikąd pomocy – a ja patrzę w puste niebo i wymyślam troskliwego
                 Boga… który nie pozwoli mi zginąć. Mój Titanic tonie jeszcze bardziej tragicznie
                 niż tamten, ponieważ to nie Bóg, lecz brat-człowiek rozpętał tę burzę. Trudniej
                 porzucić wiarę w człowieka niż wiarę w Boga. Dlatego mój flet musi grać mocniej,
                 piękniej, bardziej upajająco… zwodniczo.
                   Ech, do diabła z tym rozgrzebywaniem ran. Powróćmy do stanu niewinności
                 i do wiosny. Do otępienia i miłości.
                   Ona ma na imię Inka. I również jest listkiem botwiny – drobnym i uroczym.
                 Chodzi tanecznym krokiem. Zdaje się wówczas, że najlżejszy wietrzyk może ją
                 przewrócić. Jej usta są czerwone jak korale kaliny. Jej śmiech przypomina szelest
                 świeżej, chłodnej wody. Jest naiwna jak dziecko i pobożna jak papież. Jestem
                 jej bogiem – a to wyjaśnia, dlaczego ja sam nie wierzę w Boga. Bóg przecież nie
          116    może wierzyć w inne bóstwa. Wierzy jedynie w samego siebie.
   113   114   115   116   117   118   119   120   121   122   123