Page 108 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 108

*


                   Po dwóch tygodniach Samuela uwolniono. Rumkowski załatwił karetkę ze
                 szpitala. Samuel miał połamane żebra, a rana w narządach płciowych ropiała.
                 W szpitalu zamurowano jego ciało w gips i kilka dni przed świętem Pesach
                 odesłano go do domu.
                   Na podwórzu był ruch. Koszerowano naczynia, szorowano krzesła i stoły, garnki
                 i miski. Karetka nie mogła przejechać przez wąskie ścieżki między grządkami,
                 więc Samuela przeniesiono na noszach. Sąsiedzi za nim patrzyli. Siwy człowiek
                 na noszach ostrożnie machał ręką do nich i do wiśni, z której opadły już kwiaty.
                 Kiedy przetransportowano go do mieszkania, poprosił, żeby wyniesiono go na
                 balkon.
                   Matylda nie mogła oderwać oczu od twarzy Samuela i od siwej głowy, na której
                 nie było już ani jednego czarnego pasma. To znowu był inny Samuel, obcy – nie
                 ten obcy z ulicy Narutowicza ani ten z getta. Nawet kształt jego twarzy się zmienił.
                 Nawet spojrzenie było inne. Brwi miał dziwnie nastroszone, a nieforemne usta,
                 rozciągające się od czasu do czasu w grymasie imitującym uśmiech, odsłaniały
                 ciemną dziurę po dwóch wybitych przednich zębach. Matylda siedziała przy nim
                 z twarzą skąpaną we łzach. Opłakiwała tamtego Samuela, który był brutalny
                 i piękny, w którym przez całe życie była zakochana – swojego męża. Ten, który
                 leżał na balkonie na łóżku polowym, nie był jej mężem. W ogóle nie był mężczyzną.
                   – Nie płacz, Madziu – prosił ją głosem, który też był obcy, chrapliwy i głęboki.
                 Wydostawał się przez dziurę po zębach z nienaturalnym świstem.
                   Chciała go posłuchać i przestać płakać – ale nie mogła. I tak szlochając go
                 obsługiwała, nie dopuszczając do niego ani Rejzli, ani dzieci. Jakie to było dziwne,
                 że Samuel nigdy nie należał do niej w takim stopniu jak teraz, jako zupełnie obcy.
                 Pozwoliła zagościć temu uczuciu w swym sercu. Posiadanie go na własność,
                 przebywanie z nim razem całymi dniami sprawiało jej osobliwą przyjemność. Od
                 czasu do czasu pojawiała się w niej ochota, by zawrzeć znajomość z przybyłym.
                 Jaką by było pociechą, gdyby mogli to osiągnąć. Ale nie udało im się znaleźć
                 nowego języka.
                   Codziennie wynoszono Samuela na balkon, a wieczorami na powrót wnoszono
                 go do mieszkania. Córki siedziały obok jego łóżka i z udawaną wesołością mówiły
                 do niego, jakby chcąc przekrzyczeć obcość, którą one również odczuwały wobec
                 przybyłego. Odnosiły wrażenie, że to gość, którego położono do łóżka Samuela,
                 zanim on sam – ojciec, za którym tak tęskniły – powróci. Przyglądały się, jak
                 Matylda karmi chorego łyżeczką, jak jedzenie wycieka mu z kącików ust, jak
                 niezdarnie wyciąga język, by je przytrzymać – i serca im się ściskały.
                   W drugi dzień święta Pesach sam Prezes przyszedł odwiedzić chorego. Do-
                 tarł do mieszkania zasapany, rozczochrany. Od razu wszedł do pokoju Samuela
          106    i podbiegł do łóżka: – No, jak długo będziesz się jeszcze lenił? – wykrzyknął,
   103   104   105   106   107   108   109   110   111   112   113