Page 87 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 87

to lubił – wznosić z niczego coś, co jest warte istnienia. I będzie mógł pomóc
                  Rumkowskiemu w służbie gettu, Żydom. On, Samuel, nie wiedział, w jaki sposób
                  się za to zabrać, jakimi możliwościami będzie dysponować. Był to jednak pewien
                  pozytyw – oprócz zabezpieczonego życia i oddalenia groźby głodu. Lecz ukryty
                  niepokój go nie opuszczał. To nie był strach przed czymś zewnętrznym, raczej
                  obawa przed samym sobą.
                     W domu czekało go zaskoczenie. Dostarczono przydział prowiantu przysłany
                  przez Rumkowskiego. Gdy Samuel przekazał domownikom wspaniałe wieści,
                  wszyscy wpadli w zachwyt. Nawet Matylda odżyła. Niespodziewanie uwiesiła
                  się na ramieniu Samuela i z wiarą spojrzała mu w oczy. – Teraz trzeba by było
                  pozbyć się współlokatorów.
                     Samuelowi nie było przyjemnie akurat teraz słuchać podobnych słów. Przemil-
                  czał swoją prośbę do Prezesa w sprawie Rozenbergów. – Wszystkiego w getcie
                  nie można mieć, Madziu.
                     Dziunia wpadła na „genialny” pomysł: żeby iść z okazji dobrych wieści do
                  Kary na napoleonki.
                     Matylda posmarowała czerwone dłonie wazeliną; wyjęła kapelusz i zaczęło
                  się świąteczne strojenie, jak wyprawa na wesele.
                     Tymczasem Dziunia wpadła na kolejny „genialny” pomysł. Stwierdziła, że nie
                  ma sensu napychać się ciastkami na pusty żołądek. Ani nie poczuje się smaku,
                  ani przyjemności. Uważała, że wcześniej należy zajść do kuchni dla inteligencji,
                  a dopiero później, na deser, udać się do Kary.
                     W kuchni dla inteligencji podawano zupę z pęczaku, a na drugie danie ja-
                  rzynkę z brukwi. Do brukwi, która z dnia na dzień stała się popularną potrawą,
                  Cukermanowie nie potrafili się przyzwyczaić. Odrzucał ich ostro-słodki zapach
                  i wodnista słoma pozostająca w ustach po przeżuciu. Zjedli zupę, a jarzynkę
                  pozostawili na talerzach.
                     Podeszła do ich stolika szczupła, wystrojona dama. Z przepięknej, dużej to-
                  rebki wyjęła garnuszek i grzecznie zapytała, czy może zabrać jarzynkę dla pieska.
                     Na widok tej dystyngowanej damy Matylda zmieszała się. Rozpoznała w niej jed-
                  ną z miejskich arystokratek, które organizowały kobiece spotkania dobroczynne.
                     Policzki Belli, która również rozpoznała kobietę, spłonęły rumieńcem. Po-
                  czuła się poniżona, jakby to ona sama wydrapywała talerze. Jeszcze bardziej
                  nieprzyjemnie zrobiło się jej, gdy ujrzała, jak dama wciska się w kąt pomiędzy
                  dwiema parami drzwi, wyjmuje łyżeczkę ze swojej eleganckiej torebki i zaczyna
                  szybko jeść z garnuszka.
                     Potem poszli do cukierni Kary. Panowała w niej jeszcze przedwojenna atmos-
                  fera. Przy czystych stolikach siedzieli wystrojeni mężczyźni i kobiety. Mówiono
                  dźwięcznym, inteligenckim językiem polskim i grzecznie się uśmiechano. Wy-
                  glądało to tak, jakby ta kawiarenka odleciała z getta i wylądowała w dawnych
                  złotych czasach – w samym środku gwarnej, wesołej ulicy Piotrkowskiej. Matyl-
                  da dostrzegała znajomych. Teraz nie krygowała się przed podejściem do nich,   85
   82   83   84   85   86   87   88   89   90   91   92