Page 78 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 78

nieokreślonego koloru: rodzaj zamkniętych i zaokrąglonych mieszków. Pewnej
               nocy pękły i o poranku powitały podwórze ledwo dostrzegalną, rumianą bielą,
               która – niczym sekret – odkryła się przed niebem i mieszkańcami kamienicy.
               Dopiero wówczas wiśnia została dostrzeżona.
                  Odróżniała się tak bardzo swoją czystą odświętnością od powszedniej,
               brudnej szarości podwórza, że nie było dziecka ani dorosłego, którego wzroku
               choć na chwilę nie przyciągnęłaby ta odległa, biała plama w głębi. Wyglądało
               to dziwnie, że drzewo nagle rozkwitło pośród pylistej bezbarwności otoczenia.
               I fakt ten, graniczący wręcz z cudem, napełniał serca zarówno jasną nadzieją,
               jak i filozoficznym oburzeniem – że świat, natura podążają dalej własną drogą,
               jakby nic się nie wydarzyło.
                  Za dnia poświęcano jej zaledwie spojrzenie – zbyt zajmujące były niekończące
               się zmartwienia. Nawet dzieci nie miały w dzień cierpliwości dla wiśni. Za to
               wieczorami, po godzinie policyjnej, ściągano tu ze wszystkich zakątków, ze
               wszystkich klatek. Duzi i mali, dorośli i dzieci podchodzili do drzewa, które otaczał
               niewielki dywan trawy. Nawet kilka kwiatów i krzaczków tuliło się do jego pnia,
               jakby chciały zaistnieć właśnie ze względu na nie. Tam właśnie udawano się
               zaczerpnąć powietrza.
                  W owych dniach Walentino, krzepki młodzian, i kilku mu podobnych z pod-
               wórza, przytoczyło parę płaskich kamieni do siedzenia. Pojawiło się też kilka
               dziurawych wanienek, misek, garnków, które kładziono do góry dnem jako
               siedziska dla starych i słabych. Pozostali sąsiedzi leżeli wyciągnięci na rzadkiej
               trawie lub po prostu stali i rozmawiali.
                  Szejna Pesia, żona Iciego Meira Stolarza, która nie miała czasu myśleć za dnia
               o drzewie, wieczorami zajmowała główne miejsce wśród jego gości. Obchodziła
               się z nim jak z ciężarną. Otoczona wianuszkiem kobiet tłumaczyła im naturę
               wiśni, dotykała jej pnia, owijała odłupujące się kawałki kory białymi szmatkami
               i z powrotem przymocowywała do drzewa. – Są jak oderwany kawałek ciała! –
               pomstowała na nieznanych niszczycieli, którzy je uszkodzili. – Podobałoby się
               wam, gdyby tak z was zdzierano skórę...? A jest naturalne dla drzewa, że przy
               zdartej korze soki nie mogą płynąć ku gałęziom, rozumiecie? – Zapowiadała
               pojawiające się latem owoce, robiąc w międzyczasie raban, gdy pewien łobu-
               ziak podniósł rękę na gałąź: – Pamiętaj, powiem ojcu! – I faktycznie, gdy ojciec
               znalazł się w okolicy, nie czekała długo, przerwała lekcję dla kobiet, aby stanąć
               przed obwinionym sąsiadem, który tak wychował rozpuszczonego potomka: –
               Czego tak pan siedzi, gapi się i nic nie mówi? Może dojść do tego, że nie będzie
               ani drzewa, ani świeżego powietrza, zdaje pan sobie sprawę? – Pozostali zaś
               zgadzali się z nią.
                  Nie było mieszkańca podwórza, który by nie wiedział, że Szejna Pesia jest
               właściwie matką drzewa. Że to ona je przed laty zasadziła. Dlatego wieczorami
               oddawano jej szczególną cześć, nie tylko kobiety – także mężczyźni, którzy na-
         76    gle zapragnęli poznać naturę wiśni. Gdy kończyła swoją inspekcję wysypaniem
   73   74   75   76   77   78   79   80   81   82   83