Page 71 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 71

*



                     Symcha Bunim Berkowicz zajął „domek klozetnika”, jak niegdyś nazywano
                  tę chatkę. Stała, wspierając się z jednej strony o wielką kamienicę, a z drugiej
                  granicząc z klozetami. Był to rodzaj wiejskiej chaty z wejściem z podwórka
                  i okiennicami. W środku znajdował się jeden wielki pokój, a z boku komórka,
                  która służyła jako kuchnia.
                     Zaraz po przybyciu Miriam zamknęła okiennice, aby zapach klozetów nie
                  przedostawał się do środka. Zapalono elektryczne światło – i wówczas Berkowicz
                  powiedział sobie, że oto zaczyna się długa noc w jego życiu.
                     Pomógł Miriam wypakować rzeczy i porozkładać wszystko na swoje miejsce.
                  Wyszukał kącik odpowiedni dla zabawek Blimele, po czym przyglądał się, jak
                  je porządkuje, jak ścieli wózek dla swojej lalki Lili. Wsłuchiwał się w perlistą
                  paplaninę, która towarzyszyła ruchom dziecka.
                     Wiedział, że prościej byłoby wyjść na ulicę. Przybył do getta z pięcioma
                  markami w kieszeni i już teraz powinien poszukać jakiejś pracy. Mógłby również
                  w ten sposób uciec od mrocznego nastroju w mieszkaniu i od zarzutu, który robił
                  sobie w sercu, że powinien był energiczniej zatroszczyć się o miejsce lepsze niż
                  to, które dostało mu się w ostatniej chwili. A jednak coś go powstrzymywało
                  od otwarcia drzwi na podwórko, nie wyszedł z domu przez cały dzień. Zamiast
                  tego wziął od Miriam szczotkę ryżową i wiadro wody, po czym zaczął szorować
                  podłogę.
                     Miriam bardzo to ucieszyło. Przyglądając się, z jakim zapałem szoruje deski,
                  nie zauważyła zdenerwowania kierującego jego rękami, nie dostrzegła gniewu
                  i wściekłości, które rozładowywał sprzątając.
                     Jego dłonie poruszały się po drewnianych deskach w tę i z powrotem
                  – w twardym, zdecydowanym rytmie. Miał wrażenie, że pisze wiersz o deskach,
                  wiersz bez słów, który rwie się, aby rozluźnić tę ciasnotę, jaka w nim była, który
                  płynie wraz ze strugami wody poprzez szpary, wdzierając się w drewno, prze-
                  nikając je i rozlewając się nowymi strumieniami. Miriam widziała, jak pod jego
                  ręką czarne i zabłocone deski stają się coraz jaśniejsze i bardziej świetliste, jak
                  szpary pomiędzy nimi robią się jasne i cienkie – takie przypatrywanie się działało
                  na nią uspokajająco. Wydawało się jej oczywiste, że właśnie tutaj będzie miała
                  Bunima bliżej siebie.
                     Od czasu do czasu pokazywała mu plamy, które omijał, jakiś kawałek podłogi
                  wymagający jeszcze wyszorowania. On podążał za jej wskazówkami. Szorował.
                  Z czoła spływał mu pot, który miał dobry smak. Miriam często przyklękała obok
                  niego, podwijała mu opadające rękawy koszuli, ocierała pot z mokrej twarzy.
                  Mówiła do niego, jakby chciała uspokoić jego sumienie. Nie, dzisiaj jeszcze nie
                  musi wychodzić. Jest zbyt zmęczony. Nic nie szkodzi, mają jeszcze trochę zboża
                  i kilka ziemniaków, które starczą na cały jutrzejszy dzień. Jest nawet odrobina   69
   66   67   68   69   70   71   72   73   74   75   76