Page 70 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 70

Dr Michał Lewin
                                                  Litzmannstadt-getto, … lutego 1940

                  Najdroższa Miro,
                  To drugi list, który dzisiaj do Ciebie piszę. Kiedy tu przybyliśmy? Już nie
               pamiętam. Wydaje się, że trwało to wieczność. Mam już pierwszego pacjenta.
               To samotna dusza, bez rodziny. Zajmują się nim sąsiedzi. Śmiertelna choroba
               i samotność w getcie – czy jest coś straszniejszego? A może, gdyby spojrzeć na
               to wzrokiem cynika, należałoby stwierdzić, że tak jest lepiej?
                  Już się urządziliśmy. Ja i mama będziemy zajmować jeden pokój, a Szafran
               i Gutman drugi. Będziemy wspólnie gospodarzyć. Pisałem ci, jak obaj chłopcy
               przywiązali się do mamy, a ona od nich. Już nie mówią do niej „pani Lewin”, lecz
               nazywają ją mamą. Trochę mnie to denerwuje, ale mamie sprawia przyjemność.
                  Gutman powiada, że nasze zapasy jedzenia starczą na nie więcej niż tydzień.
               Wciąż krząta się i wypatruje, gdzie można coś taniej dostać. Chce być naszym
               ministrem gospodarki. Gdy zacznę zarabiać, a także gdy Szafran otrzyma pen-
               sję, nie będzie tak źle. Chociaż na razie nie bardzo widzę, od kogo miałbym brać
               pieniądze za swoją pracę.
                  Moje relacje z nimi dwoma są, prawdę powiedziawszy, mocno napięte. Prawie
               ze sobą nie rozmawiamy. Jeśli chodzi o Gutmana, to nie wiem, co mam przeciw
               niemu, a i on też chyba nie wie, co ma przeciwko mnie. Być może obaj rozumiemy
               przyczynę, ale nie potrafimy nic z tym zrobić. Nie możemy się znieść, ale też nie
               potrafimy się rozstać.
                  Jeśli jednak chodzi o Szafrana, to muszę się przyznać, że wina leży wyłącznie
               po mojej stronie. On mnie irytuje. Od kiedy przybyliśmy do getta, zniknął wszelki
               ślad po jego przygnębieniu. Prawdziwy człowiek getta, kiedy bym na niego nie
               spojrzał, to się uśmiecha, w dobrym nastroju, serdeczny. A jego jedyną troską
               jest to, żeby dzieci z internatu były zaopatrzone we wszystko i by się uczyły. Cały
               dzień prowadzi jakieś konferencje, biega do Prezesa, gotuje się, trudzi, prowadzi
               dwadzieścia notesów z listami, nazwiskami. Czy więc nie powinienem być z niego
               zadowolony? Wykonuje dobrą robotę – ważną dla ogółu, dobrą dla niego same-
               go. Jak się ma zajętą głowę, to nie ma czasu myśleć i popadać w niemoc. Uciec
               w pracę od życia i jednocześnie pracą przydawać życiu wartości. Przecież i mnie
               jest tak samo dobrze jak jemu. Przecież ja też mogę wykonywać pracę, która
               nie będzie służyła Niemcom, ale nam samym. To czego chcę od niego? Może to
               z powodu mojej kalekiej nogi. Z tego powodu, że wciąż jeszcze nie mogę dobrze
               chodzić i krzątać się, wciąż jeszcze pomiędzy jednym a drugim krokiem muszę
               się zatrzymać, zatrzymując się – patrzeć, a patrząc – myśleć.
                  Tymczasem tylko jedna rzecz może mnie ocalić i pocieszyć: Ty.
                  Najdroższa Miro, teraz już nie powinienem nazywać cię Mirą, lecz Miriam.
               Dopóki będę się Ciebie trzymał, nie zginę.
         68
   65   66   67   68   69   70   71   72   73   74   75