Page 427 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 427

Siedzieli tak godzinę, dwie. Pili wodę z barwnych kompotierek i wymieniali
                  rzadkie, urywane słowa. W końcu w ręku jednego z nich pojawiła się kartka pa-
                  pieru, mimowolnie wydobyta z kieszeni, i oto człowiek ten czytał pieśń o wywózce
                  umysłowo chorych – krótki, rymowany opis. Gdy skończył czytać, twarze obecnych
                  wykrzywiły się i zaczerwieniły jeszcze bardziej. Zapadło długie, ciężkie milczenie.
                     Malarz Wladimir Winter siedział na staromodnej ławce w czarnej pelerynie na
                  ramionach, z garbem wyrastającym ostro jak czarny krzyk pośród ciszy. Nagle
                  jego blade dłonie o długich palcach wyskoczyły spod peleryny niczym dwa ptaki
                  spłoszone z gniazda. Ostry nos zwrócił w kierunku Sary Samet. On – czarny dra-
                  pieżnik, ona – łagodny gołąb, byli spokrewnieni, zbratani w krótkim uśmiechu,
                  którym się obdarzali. Ich oczy, jego krzyk i jej cisza, spięły się niczym łańcuch,
                  tworząc jedno spojrzenie.
                     – Rzeczywistość – huknął Winter głosem, który zdawał się dochodzić z wypeł-
                  niającej go pustki – rzeczywistość, do uwiecznienia której zostaliśmy powołani,
                  niesie z sobą zagrożenie dla wartości naszych dzieł. To rzeczywistość tak nie-
                  słychanie prozaiczna, tak ostra w swym tragizmie, tak poruszająca, przyjaciele,
                  że sama stanowi przeszkodę. Zrozumcie mnie – przeszkodę dla dzieła sztuki.
                  Ponieważ dzieło sztuki nie może być po prostu fotografią. Musi odkrywać,
                  przerabiać, tłumaczyć… Jednym słowem – sublimować realność. Oczywiście
                  powstaje pytanie, czy takie dzieło sztuki może jednocześnie oddać autentyczne
                  tchnienie życia tutaj… Pojawia się też pytanie, czy na tym polega nasz obowiązek,
                  byśmy uwieczniali życie w getcie takim, jakie ono jest. Jeśli tak, oznacza to, że
                  my, artyści, powinniśmy zredukować się do roli memuarystów, sprawozdawców,
                  fotografów. Czy to jest właśnie posłannictwo, do którego zostaliśmy powołani?
                  Czy tworzenie dzieła sztuki w takich warunkach jest drugorzędne? Czy powinno
                  zostać odłożone na przyszłość? A co z naszym talentem, którym zostaliśmy po-
                  błogosławieni, z nami jako wizjonerami, marzycielami, znawcami duszy? I co ze
                  zdolnością ujmowania rzeczywistości jednym spojrzeniem, niczym w pryzmacie,
                  i ukazywania jej w nowym świetle? A co z naszą magiczną siłą budzenia innych,
                  podrywania ich, kształtowania, uzdrawiania? Czy my, którzy przerastamy pozosta-
                  łych o głowę, mamy sobie tę głowę odciąć? My, którzy posiadamy o jedno ucho
                  więcej, mamy je sobie oderwać? My, którzy posiadamy jedno oko więcej niż reszta,
                  mamy sobie je wykłuć? Czy mając serca wielkości wszechświata, powinniśmy
                  zdusić je do zwykłej miary? Nie, i jeszcze raz nie, przyjaciele! – Winter wystawił
                  palec w kierunku autora przeczytanej pieśni. – To nas właśnie zwodzi, słyszysz,
                  Gold? Z tego powodu w getcie nie powstaną żadne dzieła sztuki. Ponieważ te
                  wszystkie opowiadania, nowele, pieśni i obrazy, które malujemy, są przez nas
                  redukowane do kroniki, a to grzech…
                     Malarz Gutman poruszył się na siedzeniu, po czym wybuchnął: – A może te
                  estetyczne dekoracje… literackie kwiatki… może to one są grzechem?
                     Długa czupryna Wintera zadrżała. Pokręcił smutno głową w kierunku Gutma-
                  na. – Tak mnie zrozumiałeś, Gutman? – po czym znów zwrócił się do Sary Samet,   425
   422   423   424   425   426   427   428   429   430   431   432