Page 429 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 429

– Daruj mi, proszę, ja chcę oddychać i żyć. Skoro nie jesteś kronikarzem
                  ani zwyczajnym wierszokletą, twój wiersz powinien zawierać przestrzeń, nawet
                  jeśli traktuje o śmierci. I powiem więcej, choć zabrzmi to górnolotnie: powinien
                  oddychać wiecznością. Musi komentować nie tylko tę jedną grozę, ale wszystkie
                  grozy, nie tylko ten konkretny moment w getcie, ale człowieczy los w ogóle. Tak,
                  Gold, ty i wy wszyscy tutaj – spojrzał wokół siebie – możecie kręcić nosem na
                  moje kazanie, na tę tak zwaną frazeologię… Dla mnie jednak jest jasne jak słońce,
                  że my, tak, my artyści, musimy poprzez getto widzieć życie w ogóle, człowieka
                  w ogóle. Z krwi i cierpień, które nas to kosztuje, musi narodzić się coś, co…
                     – Ech, nie wiesz, o czym mówisz! – Gold machnął ręką, wcisnął papier do
                  kieszeni i ponownie usiadł. – Historia z tobą wygląda tak – dodał zgryźliwie – że
                  sam nie masz trzeciego oka. Zresztą brak ci choćby jednego. A serca i uczucia
                  nie masz nawet tyle co… tabaki w rogu.
                     Winter podniósł rozpostarte ręce naprzeciw twarzy Golda. – Ha, ha! – zahuczał.
                  – Myślisz Gold, że nie rozumiem twoich aluzji… i nie wiem, co za nimi stoi, he?
                  Nu, czego się chowasz? Czemu nie mówisz otwarcie, co masz na myśli? Pracuję
                  dla Kripo, to chcesz powiedzieć. Dziwne, że w ogóle chcesz ze mną rozmawiać.
                  Jednego bądź jednak świadom, Gold, nie ty mnie rozliczysz, tylko moje sumienie.
                  I nawet jeśli naplujesz mi w twarz, i tak nie dotkniesz mojej dumy.
                     – Ech, po co zaraz przechodzić do osobistych porachunków? – odezwał się
                  ktoś ze zgromadzonych.
                     Ręce Wintera zawirowały. – Nie obraziłem go personalnie, ale on mnie tak.
                     Gold aż się gotował. – Nie obraził mnie personalnie! A sposób, w jaki podeptał
                  mój wiersz, to co?
                     – Nie moja wina, że nie potrafisz odseparować się od własnego wiersza.
                     – Separować mi się każe! Separować od złamanego serca! Tak, ty się sepa-
                  ruj. Łatwo ci to przychodzi względem twojej zimnej sztuki. Nic cię nie kosztuje!
                     Winter zaśmiał się wrogo: – Po pierwsze, nie stworzyłem jeszcze w getcie
                  prawdziwego dzieła sztuki. Po drugie, Gold, czemu czujesz się tak dotknięty?
                  W końcu nie miałem na myśli tylko ciebie… Myślałem o nas wszystkich – uśmiech
                  zniknął z jego twarzy, a jego spojrzenie, głębokie i pytające, znów zatrzymało się
                  na Sarze Samet. – Rozumie pani, Saro, co chcę powiedzieć? Same cierpienia nie
                  czynią artystą. To miałem na myśli. Nie z każdej gliny, która wypala się w ogniu,
                  powstanie naczynie.
                     Dyskusja urwała się, bowiem Sara Samet nie odpowiedziała Winterowi,
                  siedziała w milczeniu, smutna i poważna zarazem. Minęło kilka długich minut
                  ciszy. W końcu wyciągnęła rękę po czarny brulion, który leżał na krzywym stoliku,
                  i odezwała się, gładząc włosy: – Może będzie lepiej… Też mam nowe wiersze…
                     Było to dziwne. Nikt nie miał w tej chwili ochoty słuchać jej wierszy. Żałowano, że
                  kłótnia pomiędzy Winterem i Goldem nie rozpaliła się bardziej, pozwalając również
                  pozostałym rozładować niepokój. Sara Samet, przyzwyczajona do tego, że goście
                  proszą ją o czytanie i entuzjastycznie przyjmują jej gotowość zadośćuczynienia tym   427
   424   425   426   427   428   429   430   431   432   433   434