Page 428 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 428
jakby przemawiał tylko do niej: – Dobrze, nie rozmawiajmy o grzechu. Pytanie
brzmi, czy robimy to świadomie, czy też rzeczywistość tak nas dopada, że się
w niej topimy? Dochodzę do wniosku, że… skoro rzuca się na nas i nas zatapia,
powinniśmy nauczyć się pływać na jej powierzchni. Z drugiej strony, jeśli robimy
to świadomie, to zwyczajnie nie rozumiemy naszej funkcji ani samych siebie.
Naszym obowiązkiem jest tworzyć… Wydobywać istotę, a detale pozostawiać
kronikarzom i memuarystom. Naszym obowiązkiem jest odkrywanie innej praw-
dy, nie faktów, ale tego, co stoi za nimi, a pozostaje niewidoczne dla oczu ludzi.
Musimy zejść głęboko, wznieść się wysoko, zapuścić daleko, aby móc widzieć
inaczej. Lepiej. Oczywiście, że jest to ponad siły… Ale tak musi być i nie sądźcie,
moi drodzy, że jestem… Jestem taki jak wy. Ale w dniu, gdy osiągnę ów poziom,
poczuję satysfakcję i…
Gutman znów mu przerwał: – Naprawdę sądzisz, że każdy z nas musi dzielić
z tobą cele i ambicje? Ja, na przykład, uważam właśnie, że najważniejsze jest
utrwalenie każdego, choćby najmniejszego detalu życia. Jeśli moja praca stanie
się przy okazji tym, co zowie się sztuką, to tylko lepiej… Najważniejsze jest jednak
pozostawienie dokumentu… Dokładnego, najdokładniejszego…
Winter wbił w niego swoje ciemne, mysio przerażone oczy: – W jakim celu?
Pozostawienia dokumentu? Czy jesteśmy pewni, że to, co pozostawimy, prze-
trwa? Gdy jednak będziemy tworzyć prawdziwe dzieła, przyniesiemy uzdrowienie
sobie i naszym braciom tu, na miejscu. Żydowi z getta, który poszukuje Boga,
a którego zmęczyły modlitwy. Musimy stworzyć je na nowo, wzmocnić je siłą, jaką
potrafi dać sztuka. Jest takie łacińskie przysłowie: Inter arma silent Musae –
Wśród szczęku oręża milczą muzy. Ale nie u nas. My nieraz byliśmy „inter arma”,
a jednak nasze muzy kwitły. Karmiły się właśnie naszym cierpieniem. Również
tutaj moglibyśmy stać się kanarkami, które najpiękniej śpiewają w klatce, gdyby
jaśniejszy był dla nas obowiązek, który na nas spoczywa…
Gold, autor przeczytanego wiersza, zadrżał i poderwał się z krzesła. – W dupie
mam kanarki, Winter! Nie chcę śpiewać pięknie, rozumiesz? – jego twarz była
ciemna, purpurowa, a z zazwyczaj spokojnych oczu sypały się iskry. – Po co to
kazanie, he? Nie podoba ci się mój wiersz? Niech się nie podoba. Trudno! Ale
czy to nie krzyk bólu? Powiedz, nie krzyk bólu? Co żeś się tak rozgadał, jakbyś
mieszkał na księżycu? Tych wariatów zabierano na śmierć, na rozstrzelanie! Wbij
to sobie do głowy, wstydziłbyś się!
– To po co go zrymowałeś i zaopatrzyłeś w taki piękny, katarynkowy rytm,
może mi powiesz? – Winter nie pozostał dłużny. – Sam się wstydź. Pisać tanie
wiersze o takim nieszczęściu, w dodatku na gorąco, to największa hańba.
– Tanie?! To?! – Gold, wychodząc z siebie, bił się kartką w pierś. – Ten wiersz
wypłynął z moim płaczem, moim lamentem! Ale komu ja to mówię? Za dobrze
ci i jesteś zbyt zimny, żeby to poczuć!
– Ale poczułem, że twoimi pieśniami można się udławić – odparł Winter.
426 – I o to chodzi. Taka była ta scena! Jak się nie udławić, czytając o czymś takim!