Page 31 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 31

ulicę pies był w pewnym sensie jedynym uprzywilejowanym. Po pierwsze dlatego,
                  że nie nosił żółtej łaty, a po drugie, miał wokół siebie dużo wolnej przestrzeni do
                  maszerowania. Albowiem, jak widać, okoliczni piechurzy wychodzili z założenia,
                  że widok Żyda z psem oznacza dwie możliwości: albo pies nie jest psem, albo
                                 25
                  Żyd nie jest Żydem . A ponieważ nie można było podać w wątpliwość psiej istoty
                  ogromnego dobermana, nie pozostawało nic innego niż powątpiewać w żydow-
                  skość właściciela. A w drodze do getta lepiej było omijać z daleka wszystko, co
                  obce lub gojskie.
                     Sunia nosiła obrożę, a przypięta do niej skórzana smycz, krótka jak podczas
                  każdego spaceru, była kilkakrotnie owinięta wokół ręki pana Adama Rozenberga.
                     Łysina pana Adama błyszczała od potu. Jego czoło było buraczkowe, podobnie
                  jak kark zwisający nad kołnierzem kilkoma luźnymi, równolegle układającymi się
                  fałdami – niczym na wpół surowe bajgle na patyku. Skóra jego twarzy, niegdyś
                  zdrowa i tłusta, zwisała po obu stronach policzków na kształt pustych worków.
                  Było mu ciężko iść pod górę. Sapał i prychał. Od czasu do czasu, w odruchu
                  rozpaczy, rozsuwał na boki rozpięte poły płaszcza, marynarki i swetra – co ob-
                  nażało pełną objętość jego wielkiego, trzęsącego się brzucha, niczym warstwy
                  liści okrywające głąb kapusty.
                     Samuel Cukerman, jego przyjaciel, prowadził go pod rękę. Pan Adam nie
                  widział go. Nie widział niczego, co się wokół niego działo. Głowę zwiesił ku ziemi,
                  przebiegając oczyma po kamieniach, jakby chciał je policzyć. Czuł się jak ska-
                  zaniec idący na szubienicę. Był pewien, że tam, na górze, na Bałutach, umrze.
                  I w istocie widział już siebie leżącego w agonii gdzieś w ciemnej izbie. Widział
                  przy sobie wyjącą Sunię, która liże jego twarz. Ta tragiczna wizja dostarczała
                  mu dziwnej przyjemności, więc nieustannie przywoływał ją w wyobraźni. W tym
                  momencie nie bał się śmierci. Wręcz przeciwnie, w myśli o niej kryła się wielka
                  przyjemność i zemsta na kimś – choć sam nie wiedział, na kim.
                     W ostatnich miesiącach czuł, jak wypływają z niego wszystkie życiowe soki.
                  Nie posiadał woli, nie snuł planów, nie rozwijał myśli, czuł się jak pęknięty balon,
                  z którego pomału uchodzi powietrze, i który już dawno przestałby istnieć, gdyby
                  nie przywiązany do niego ciężar – masa ciągnąca go po ziemi: jego obfite ciało.
                  Jedyną przyjemnością pozostały cygara i jedzenie – rozkosze skazanego na
                  śmierć. Niczego innego nie pragnął. Świat przestał istnieć. Pozostały po nim tylko
                  koszmarne wizje. Adam patrzył na kamienie i zamiast nich widział rzędy cyfr,
                  jakby ulica była długą kartką papieru wysuwającą się z maszynki do liczenia. To
                  mnożył się jego majątek, który został tak brutalnie zmarnowany.
                     Jego spojrzenie od czasu do czasu odrywało się od kamieni i biegło ku wiernej
                  Suni. Obiegał nim jej brązową, jedwabistą sierść, długie, zwisające uszy. Wzdychał.



                  25   Tradycyjny dowcip żydowski. Religijni Żydzi uważali psy za zwierzęta nieczyste, okazywali im nie-
                     chęć i odrazę, a w psich postaciach dopatrywali się bezbożnych ludzi.  29
   26   27   28   29   30   31   32   33   34   35   36