Page 288 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 288
Pożegnawszy córki przy moście, Samuel odprowadził je oczyma, obserwując,
jak mieszają się z tłumem, który płynie na drugą stronę getta. Dźwięk dziesiątków
trepów na zaśnieżonych schodach głucho odbijał się echem w jego mózgu – i coś
go w środku ściskało na widok dzieci, które oddalały się od niego po drugiej
stronie drutów. Ogarnęły go niezadowolenie, gorycz, niepokój – i wiedział, że
jest to nie tylko wspomnienie domowej atmosfery, którą ledwo mógł znieść, ale
że to też przeczucie owego nieznanego dnia, który musi nadejść.
Niespiesznym, innym niż zwykle krokiem ruszył w kierunku swojego ulubionego
resortu. Dzisiaj celem jego wędrówki nie było to jedyne miejsce, w którym mógł
znaleźć zapomnienie. Dzisiaj resort był zagrożony strajkiem, do którego Samuel
nie mógł dopuścić. Aby utrzymać równowagę, musiał zobaczyć, jak zamieszanie
i szarpanina wokół niego cichną. Kochał ten resort. Był on jego dziełem, jego
dzieckiem, przydawał energii jego życiu, budząc w nim dawną pasję budowania.
I nie przeszkadzało mu, że kłania się Niemcowi. Budował, aby się utrzymać na
powierzchni, ponieważ bez tego załamałby się tutaj – a wraz z jego upadkiem
Niemiec być może stałby się jeszcze silniejszy, tak jak silniejszy staje się z każ-
dym drewnianym produktem, który wytwarzał ten jego resort. Samuel pragnął
przegranej Niemca, podobnie jak pragnęło jej wielu Żydów – ale sabotaż zagra-
żał przede wszystkim jemu samemu. To, co produkowały jego fabryki, musiało
być dobre, użyteczne – choćby nawet miało służyć samemu diabłu. Samuel nie
mógłby żyć, tworząc rzeczy bezużyteczne.
Oczywiście, bardzo dobrze wiedział, że w jego logice skrywa się istotny błąd,
coś, co rujnowało i przekreślało wszystko. Ale nie chciał o tym myśleć, podobnie
jak nie chciał ostatnio myśleć o wielu innych rzeczach. Rzecz jasna dobrze ro-
zumiał swoich robotników, którzy domagali się, aby nie odbierać im tej odrobiny
chleba, którą otrzymywali przy pracy. Wiedział, że głodni nie podołają robocie,
której się od nich wymaga. Rozumiał ich i zarazem nie chciał ich rozumieć,
a z kolei z Prezesem było dokładnie odwrotnie – jego nie rozumiał, ale chciał
zrozumieć. Nie mógł pojąć, dlaczego Rumkowski, będąc przekonany, że istnienie
getta zależy od robotników, nie chce spełnić ich żądań.
Niechęć do Prezesa była przykrym uczuciem. Samuel wierzył w niego i chciał
się mu podporządkować. Tutaj, w getcie, w tym chaosie, kiedy padły wszystkie
podwaliny życia, autorytet Prezesa wydawał się błogosławieństwem. Pracowało się
lepiej, chętniej, gdy to, co zrobiono, znajdowało uznanie w jego oczach, jakby jego
pochwała pomnażała sens każdej działalności i przydawała jej wartości. Samuel
z uporem odganiał od siebie wszystkie plotki, których celem było podważanie
autorytetu Rumkowskiego. Chciał mu pomóc, a pomagając – chciał pomóc gettu.
Cieszył się z osiągnięć starego, z porządku i dyscypliny, które tamten zaprowadził,
z utworzenia gospodarczego organizmu niemal z niczego. Oczywiście Samuel
czasami uświadamiał sobie, że jego zachwyt dla potęgi Rumkowskiego wynika
częściowo z faktu, iż dzięki niemu miał możliwość oddawana się swoim własnym
286 słabościom i był zwolniony od zmagania się z problemami. Czy to jednak było