Page 286 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 286

Przerażona Jadwiga zerwała się z poduszek, gotowa wyskoczyć z łóżka.
               Ale gdy tylko napotkała gniewne spojrzenie Rejzli, odetchnęła z ulgą, po czym
               uśmiechnęła się kocio i pieszczotliwie.
                  – Jeśli pani chce jeść, madame – Rejzl nachyliła się bliżej do jej ucha, jakby
               mówiła do głuchej – to niech pani lepiej wyjdzie z łóżka i sama sobie coś ugotuje!
               – Jadwiga podciągnęła ciepłą kołdrę na ramiona, wydmuchując powietrze pod
               przykryciem i mrugając na Rejzlę zaspanymi oczyma. – Nie będę już dla państwa
               pracować! – Rejzl wyjaśniła w końcu i już była przy drzwiach. Zaraz też pojawiła
               się w kuchni, gdzie stanęła przed stołem, przy którym siedzieli Cukermanowie,
               jedząc śniadanie: – Czy pani przyjmie mnie z powrotem do pracy, paniusiu? –
               zwróciła się swoim dawnym tonem do Matyldy.
                  Samuel i córki mrugnęli do siebie porozumiewawczo. Propozycja Rejzli nie
               była niespodzianką. Ale Matylda, która łatwo nie zapominała doznanych afron-
               tów, a teraz miała okazję odpłacić niewiernej służącej, skryła zadowolenie i ku
               zdziwieniu wszystkich powiedziała zimno z twarzą zwróconą w stronę talerza:
               – Nie potrzebuję pomocy.
                  Rejzl zastygła z otwartymi ustami. Tego się zupełnie nie spodziewała. Aż ją
               cofnęło, jakby niewidzialna pięść walnęła ją w brzuch. I oto już widziała oczyma
               wyobraźni, jak idzie po schodach ze swoim dobytkiem, kierując się w stronę domu
               swojej siostry i siostrzeńców – przegrana, skazana, jak wszyscy mieszkańcy get-
               ta. I nie mogła sobie darować, że przy całej swojej przebiegłości wylała brudną
               wodę, nie zaopatrzywszy się pierwej w czystą. Na tę myśl, jak za dotknięciem
               elektrycznego włącznika, strumień łez popłynął z jej oczu: – To tak się odpłaca
               za moją wierność? – wydukała, pozwalając łzom płynąć bez przeszkód po po-
               liczkach. – Na to mi przyszło za wszystko, co zrobiłam dla paniusi?
                  Matylda uśmiechnęła się ironicznie: – Okradałaś nas.
                  Rejzlą aż zatrzęsło. Słowa Matyldy przepaliły ją na wylot. Stek przekleństw
               cisnął się jej na usta. Oto, jacy są jej państwo, ci bogacze. Raczej zadławią się
               niż podzielą z biedakiem. Zapomniała przy tym, że wtedy, gdy wynosiła garnki
               z jedzeniem od Cukermanów, ci już niemal byli biedakami. Chwyciła się za głowę,
               ale zamiast przeklinać, jeszcze bardziej zaczęła pochlipywać. – Biada mi! Okra-
               dałam? Ja? Wynosiłam z mojego! Oddawałam własne jedzenie chorym, słabym
               sierotom-niebogom. I pani to nazywa kradzieżą? Kochany Tatusiu w niebiosach!
               Gdzie ja się podzieję? Sama jestem na świecie. Jak paniusia może mieć takie
               kamienne serce? Zdechnę jak pies, zdechnę!
                  Matylda, pozornie obojętnie, siorbała swoją zupę, nie podnosząc głowy znad
               talerza. – Nie umiera się tak szybko. I co ty jesteś taka niezadowolona? W getcie
               przestałaś być służącą, zamieniłaś się dokładnie w taką samą madame jak ja… –
               chciała jeszcze kontynuować tę zabawę w upokarzanie Rejzli, ale gdy zauważyła
               wyraz twarzy Samuela, przerwała i zagryzła wargi.
                  Dziś rano Samuel był niespokojny i zdenerwowany. Słowa Matyldy niemal go
         284   poderwały. Co ona, ta jego gruba żona, będzie robiła aferę z tego, że Rejzl wynosi
   281   282   283   284   285   286   287   288   289   290   291