Page 287 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 287
z domu odrobinę zupy czy parę ziemniaków? Przecież ich nie wyrzuca! Czy czegoś
brakuje Matyldzie, która siedzi sobie w domu i nie ma żadnych trosk? A nawet,
jeśli Rejzl już nie będzie więcej pracować dla nikogo z nich, to i tak nie należy
jej wyrzucać. Przecież czynił starania, aby uzyskać własny dom na Marysinie.
A poza tym jak Matylda, która w gruncie rzeczy była nie najlepszą kucharką, da
sobie radę z przygotowywaniem posiłków dla gości, których on będzie zapraszał?
– Rejzl należy do rodziny! – zawołał zniecierpliwiony i zły.
W tym momencie do kuchni weszła Jadwiga. Była całkiem ubrana, włosy
troskliwie uczesane, odpowiednia ilość pudru i różu na obu policzkach. Ale ta
umalowana twarz była zmieniona. Małe, zaspane oczy wpatrywały się w zgro-
madzonych. Nie uśmiechała się już tym swoim kocim uśmiechem. Jak ślepa
wyciągnęła przed siebie rękę. – Rejzl, proszę cię…
Matylda podniosła się ze swojego miejsca, rzuciła krótkie spojrzenie na
otumanioną Jadwigę, po czym rozkazującym tonem powiedziała do kucharki:
– Pozmywaj naczynia!
– Czas się wynieść – Samuel mrugnął do córek. Zauważył, że Jadwiga zbliża
się do pieca i ogląda go ze strachem, jakby miała przed sobą dzikie zwierzę.
Czubkami palców z daleka dotknęła pogrzebacza i przesunęła fajerki. Napotkał
jej spojrzenie, a wówczas ogarnął go gniew na Adama i zazdrość o jego wolność.
– Proszę obudzić swojego starego! – zawołał do niej. – Niech pani pomoże,
udzielny książę!
Córki otulone w zimowe ubrania czekały na niego, trzymając w rękach teczki
wypchane książkami. (Dziunia ponownie chodziła teraz do gimnazjum. Kiedy
przeziębiła się w hachszarze i zaczęła nieustannie kasłać, Samuel wziął ją na
okres zimy do domu.) Gdy wyszły na podwórze, objęło je ostre, zimowe powie-
trze. Dookoła domu leżał wysoki śnieg, trwało więc dobrą chwilę, zanim zdołali
się z niego wygramolić. Dziewczyny mocno trzymały Samuela za ręce. – Wiesz,
co słyszałam? – Dziunia podniosła ku ojcu zaczerwieniony nosek. – Mówią, że
Prezes zlikwiduje hachszary. Bo obawia się, że tam jest wylęgarnia elementu
rewolucyjnego. Chciałby zorganizować towarzyszy w bataliony pracy i oddać je
pod nadzór policji.
Samuel nie słyszał, o czym mówiła do niego Dziunia, więc tylko odmrukiwał,
stwarzając pozory, że słucha i rozumie.
Na ulicy panował już codzienny ruch. Dzieci spieszyły do szkół. Mężczyź-
ni i kobiety, zakutani, w drewniakach, z dzwoniącymi menażkami w rękach,
zmierzali do resortów. Gdzieś na podwórzu skrzypiały przeżarte rdzą pompy,
owinięte szmatami, obwieszone ze wszystkich stron soplami lodu. Tu i ówdzie
ktoś z torbą w rękach biegł, aby wczesnym rankiem ustawić się w kolejce po
prowiant. Malutkie dzieci, otulone płaszczami, chustami i szalikami, jeszcze za-
spane, bawiły się śniegiem przed bramami. Przed jednym z domów stał czarny
karawan wyładowany trupami. Z innego domu niósł się ochrypły lament. Mogło
to być złudzenie. Możliwe, że płakała tylko jakaś zamarznięta pompa. 285