Page 261 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 261

mijają coraz bardziej nabrzmiałe, ciężkie, nie do zniesienia, gdy nagle nadarza
             się spokojna chwila w pokoju rodziciela. Usta otwierają się same i słowa, które
             już dawno leżały gotowe do wypowiedzenia, spływają z nich zimne i okrutne:
                – Tato, zszedłem z drogi prawości…
                Ciche westchnienie:
                – Wiem, synu.
                – Tato, nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybym wyniósł się z domu?
                Cisza, po czym zduszone:
                – Synu, jeśli uważasz, że tak powinieneś postąpić, to idź…
                W ten sposób Bunim zatrzasnął za sobą drzwi domu. Wiedział, że zostawia za
             sobą ruinę. W istocie jednak nie opuszczał jej, gdyż zabierał ją ze sobą w drogę.
             Żałował i opłakiwał swój dom. Czuł, że zawinił wobec niego na wieki. W tej winie
             miał jednak swój udział wielki, wszechmocny wspólnik.
                Młodzieniec w długiej kapocie, w chasydzkim kapeluszu na głowie i kręco-
             nymi, czarnymi pejsami, które schował za uszami, poszedł pracować do jednej
             z wielkich, łódzkich fabryk tekstylnych. Przyjęto go do czarnej roboty – zamiatania
             wielkich hal fabrycznych i wynoszenia pustych szpul. Sprzątając hale, nauczył
             się jednak zwinnych ruchów rąk fachowców. Gdy miał jakieś wątpliwości, od
             razu pytał – nieco zawstydzony, odrobinę się jąkając, ale zawsze dowiadywał
             się, czego chciał. Na jego pięknej, bladej, młodzieńczej twarzy wypisana była
             zawziętość, i chociaż był tylko prostym fabrycznym sprzątaczem, miał w sobie
             ukrytą godność. Robotnicy śmiali się z jego długiej, wiecznie porwanej kapoty,
             żartowali z zawiniętych pejsów i całego wyglądu, który w ogóle nie pasował do
             tej pracy, ale w gruncie rzeczy lubiano go i uczono różnych rzeczy. Niebawem
             sam stanął przy maszynie. Już nie nosił w pracy chałatu, starając się, aby jego
             wygląd nie różnił się od powierzchowności pozostałych robotników. Pejsy zniknęły.
             W ciągu jednej nocy przyswoił wiedzę, jak obsługiwać olbrzymie maszyny, więc
             co kilka dni dodawano mu do obsługi nowe. Stał się panem sześciu szumiących
             gigantów, rozpoczynając w tym momencie nowe życie.
                Bunim lubił szum swoich maszyn. Jak dobre młyny mełły wszystkie trudy, całą
             gorycz serca. Przy nich wszystko wydawało się proste i jasne. Tak równomiernie
             i pewnie wykonywały swoją pracę, że nie zostawiały miejsca na wątpliwości. A gdy
             się faktycznie zdarzyło, że coś gdzieś stanęło – bo przerwała się nić czy wypadła
             śrubka – wszystko w nim zaczynało pulsować dobrze znanym bólem. Jego życie
             zaczęło się przekładać na język maszyn, język maszyn przekładał się na rytmy,
             a rytmy na wersy. Zapisywał je w czasie przerw obiadowych. Początkowo tak po
             prostu, dla zabawy, dla zabicia czasu. Potem – coraz poważniej, coraz częściej.
             Aż stało się to jego pasją. Zaczął jej poświęcać wieczory, a później – długie
             godziny nocne. Sekretny pakiecik z zapisanymi wierszami rósł, wypełniał się
             fragmentami jego życia, wreszcie wypowiedzianym bólem i goryczą, tęsknotą
             i marzeniami. Zaczął wzywać, rwać się ku uszom, domagać się wyzwolenia
             z papierowej formy, przemiany w słowo, dźwięk. Czasami czytał je w samotności     259
   256   257   258   259   260   261   262   263   264   265   266