Page 265 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 265

– Nie znam pana – mruknął zawstydzony. Nie czytałem… pańskich książek.
             W ogóle niewiele czytałem.
                 – Moich książek! – wykrzyknął Friede z ironią. – Nie ma żadnych książek!
             Niech się pan nie obawia, młody człowieku. Nic więcej nie chcę od pana, tylko
             żeby pan kontynuował wywód, który pan zaczął…
                Bunim nie rozumiał do końca, czego ten obcy właściwie od niego chce, ale
             w jego oczach wyczytał, że już się od niego nie uwolni.
                – Sądzę… – zaczął cicho – sądzę, że pan, to znaczy, człowiek, który pisze w taki
             sposób, próbuje się rozliczyć z samym sobą. – Przerwał, ponieważ uświadomił
             sobie, że wcale nie mówi o Friedem, lecz o sobie. Przełknął ślinę. Jego twarz
             zaczęła płonąć. – Chce zdać rachunek z życia, które już przeżył, rozliczyć się ze
             światem, który go otaczał. On… nie jest w stanie przeskoczyć do świata wyobraźni
             jak inni, ponieważ wciąż nie rozliczył się ze sobą. Dręczy go jakaś zagadka. Jeszcze
             nie znalazł leku na swoje cierpienie, ono wciąż pozostaje nieukojone. Taki pisarz
             nieustannie wraca do przeszłości, podąża własnymi śladami, szukając tego,
             co gdzieś zostawił, przeoczył, czego brakuje mu do osiągnięcia własnej pełni…
             – Bunim przerwał. Do tego momentu on i Friede byli do siebie podobni. Teraz
             zaczynają się różnice: – A pan – nagle odważnie spojrzał Friedemu w twarz – pan
             sam mówi przecież, że nienawidzi tego, co pan pisze. Czy to zgodne z naturą?...
             Tak, wierzę, że czasem może się pan nienawidzić, ale to, że pan nie lubi również
             swojego pisania, oznacza, że… proszę wybaczyć, hmm, nie chcę pana urazić, ale
             to oznacza, że w swoim pisaniu powtórzył pan jedynie swoje cierpienie, ale samo
             pisanie nie dało panu ukojenia. Stąd niezadowolenie. Każdy człowiek dąży do
             tego, aby słowami, spowiedzią, uwolnić się od samego siebie. To przynosi ulgę,
             leczy zmęczenie własnym ja, wrogość do siebie samego. Dotyczy to każdego
             człowieka. Ale pisarza… Jego nie może zadowolić samo mówienie od serca. On
             musi – jak to mam panu wyjaśnić? – z krwi swojej duszy musi uformować takie
             ciasto, które będąc częścią jego samego, jednocześnie uwalnia się od niego.
             Stworzone dzieło powinno żyć własnym życiem, stać na własnych nogach. Takie-
             go pisania nie darzyłbym nienawiścią. Takie pisanie przyniosłoby… – zatrzymał
             się. – Nie potrafię tego wyrazić. Gadam głupoty. Pan mnie zmusił…
                Friede, który siedział już na krawędzi krzesełka, pochylił się całym ciałem
             ku Bunimowi:
                – Właściwie powinien mi pan wybaczyć to, że uczyniłem z pana wspólnika
             moich spraw. – Jego oczy, zamglone i wielkie, stały się jeszcze smutniejsze. – Gdy
             się tak siedzi… zwłaszcza tu, przy tych stolikach, nabiera się takiego przyzwycza-
             jenia. Dużo się mówi o sobie nawet wówczas, gdy się kogoś ledwo zna. – Ponad
             stolikiem wyciągnął do Bunima rękę. – Nazywam się Friede, planuję wydanie
             tomiku opowiadań. Pan też pisze? Co? Zapewne poezję?
                – Tak, poezję.
                – Widzi pan, od razu zgadłem! Niech mi pan powie – uśmiechnął się – sub-
             stytutem czego jest ona dla pana?                                    263
   260   261   262   263   264   265   266   267   268   269   270