Page 266 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 266

– Substytutem modlitwy.
             – To już powiedziano. Tak mówią wszyscy. Mam na myśli coś innego…
             – Że wszyscy tak mówią, nie przeczy jeszcze prawdziwości tego stwierdzenia.
           W każdym razie nie w moim przypadku. Gdy piszę, czuję coś w rodzaju nabożeń-
           stwa. Co z tego wychodzi, to już inna sprawa.
             Friede poderwał się ze swojego miejsca, namacał krzesełko i przysunął się
           z nim do Bunima. Ich kolana dotykały się.
             – Myślę o czymś innym: czy pan pisze, jak pan mówił, aby budować nowe
           światy dla siebie, czy pan wraca…
             Bunim poczuł się niepewnie:
             – Nie rozmawiajmy o tym.
             – Nie chce pan o tym rozmawiać? A ja, widzi pan, mówiłbym cały dzień o so-
           bie i o swoim pisaniu. Czytam każdemu, kto ma tylko odrobinę cierpliwości, aby
           mnie wysłuchać. Dlaczego nie chce pan rozmawiać?
             Bunim nie odpowiedział od razu. Po chwili uśmiechnął się do niego otwarcie:
             – To znaczy – język mu się plątał – to znaczy, porozmawiałbym… o moim pisaniu.
           Właśnie dlatego tu przyszedłem. Lepiej jednak, żeby to jeszcze pozostało w tajem-
           nicy. Sam siebie nie jestem pewien. Raczej bym posłuchał… rozgrzał się nieco.
             Friede położył ręce na jego ramionach:
             – Jeśli pan chce, będę milczał. Tutejsze towarzystwo czasami bywa dość
           okrutne dla początkujących. Przecież panu powiedziałem, jak dzielą na czworo
           każdą rzecz. Ale może pan przyjść do mnie. Proszę przyjść jutro. Przeczyta mi
           pan co nieco, a ja dam panu fragmenty moich opowiadań. – Bunim z ochotą
           wyciągnął z kieszeni notes i zapisał adres Friedego. Na tym, jak mu się wyda-
           wało, nowy przyjaciel zakończył rozmowę. Pomylił się. – Wie pan co? – Friede
           pochylił się ku niemu poufale. – Oni i tak nieprędko przyjdą. Przeczytam panu
           kawałek z tego, nad czym teraz pracuję. Ale muszę za to usłyszeć coś pańskiego.
           Już dzisiaj. Zapewne ma pan przy sobie coś, co jeszcze grzeje się w kieszeni.
           Poznajmy się już tak prawdziwie, chce pan?
             Poufały ton od razu podbił Bunima. Przysunęli się jeszcze bliżej siebie. Nieco
           zakłopotani zaczęli szukać po kieszeniach, aż każdy wydobył kilka złożonych kartek.
             Tego wieczoru nie było im jednak dane poznać się bliżej. Właśnie w tym mo-
           mencie, kiedy Friede zamierzał rozpocząć czytanie, drzwi lokalu „Pod Szklanką”
           otworzyły się i gwarny tłum wsypał się do środka. Byli to nie tylko pisarze. Przyszli
           z nimi aktorzy oraz ich znajomi. Friede oderwał wzrok od kartki, złożył ją szybko
           i wetknął do kieszeni.
             – Oto są! – wykrzyknął.
             Bunim znowu poczuł się zagubiony i niepewny siebie. Właśnie przygotował
           się na wielką chwilę, gdy pierwsza para uszu usłyszy dźwięk śpiewnego słowa,
           które do tej pory było w nim uwięzione – a tu nagle musiał ponownie wcisnąć do
           kieszeni to, co nie zostało wysłuchane. Z drugiej jednak strony przyszli przecież
    264    ci, na których czekał cały wieczór, pragnąc stać się jednym z nich. Obserwował
   261   262   263   264   265   266   267   268   269   270   271