Page 210 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 210

natowego, rozgwieżdżonego nieba. „Jaka ona jest młoda!” – pomyślał o Sabinie.
           „Taka świeża jak soczyste jabłko i piękna jak z obrazka. A jej urok bierze się stąd,
           że ona nawet tego nie wie i nie czuje mocy, jaką posiada. Mocy dobrego wina,
           takiej słodyczy, która powoduje, że całe ciało czuje się lekko i dobrze…” – Tak,
           wiedział, że tym razem przypływ nowych sił w jego ciele jest inny niż w zwyczajne
           rocznice śmierci Szoszany. Nie wątpił, że tym razem ta dziewczyna, Sabina, tak
           dobrze na niego podziałała. „Jeszcze jest we mnie wiele młodzieńczego wigoru”
           – pomyślał. „Inaczej nie działałaby tak na mnie… Są jeszcze siły w twoim ciele,
           jest energia, Mordechaju Chaimie! Masz jeszcze czym zagrać na skrzypcach…
           He, he!” – roześmiał się w głębokie i rozgwieżdżone niebo. A gdy tak się śmiał,
           przyszło mu do głowy, że jest wielkim próżniakiem, że marnuje czas, gdy jeszcze
           ma tyle do zrobienia. W pamięci przebiegł wydarzenia dnia i przeanalizował pro-
           blemy z domem sierot. Potem przeskoczył myślą do swoich klientów i darczyńców.
           Powoli, powolutku jego głowa zaczęła pracować, kreśląc nowy plan, jak wydobyć
           od nich więcej pieniędzy.
             Czas płynął. Rumkowski zapomniał, gdzie jest, widział już tylko rachunki i cyfry
           oraz twarze tych, którzy mają z nimi związek. Później ponownie usłyszał dźwięk
           muzyki i rwetes dookoła. Jego oczy obserwowały przechodzącą rozbawioną
           młodzież, światło mieniących się, kolorowych lamp oraz przyprawiające o za-
           wrót głowy bujanie się i lot wszelkiego rodzaju urządzeń służących rozrywce. „Jak
           dobrze pracuje teraz moja głowa!” – powiedział do siebie zadowolony. Z dale-
           ka błysnęły białe skarpetki Sabiny. „I oto już tu jest!” – zawołał do siebie
           i wstał.
             – Panie Rumkowski! – podbiegła i wyciągnęła do niego ręce. – Nie jest pan
           na mnie zły?
             – Za co mam być na ciebie zły, dziecko?
             – A gdzie teraz pójdziemy? – zapytała ciekawie.
             – Trochę dalej – ujął w dłoń wszystkie jej palce. – Widzisz, o tam, gdzie nie
           ma takiego ruchu. Położymy się na chwilę. – Poszli kilka kroków głębiej w pole,
           potem jeszcze kilka kroków, aż na skraj małej kępy krzewów. Odblask świateł
           wesołego miasteczka już tutaj nie dochodził. Trawa była zacieniona, prawie czarna.
           – Tutaj… – poprosił ją, aby usiadła.
             Posłuchała. Rozejrzała się troszkę przestraszona.
             – Jest zbyt ciemno – uśmiechnęła się niepewnie.
             – Jest cicho… No, dobrze się bawiłaś?
             Jej twarz jaśniała w ciemności:
             – Oj, panie Rumkowski… Jeszcze nigdy w życiu tak… nigdy się tak nie bawiłam.
             – No, a ja nic za to nie dostanę?
              Chciała coś powiedzieć. Ale on objął obiema rękami jej głowę i przechylił jej
           ciało nad swoimi kolanami. Przycisnął swoje zwiotczałe usta do wpół otwartych
           ust wystraszonej dziewczyny i pożądliwie całował ich wiśniową świeżość. W jej
    208    oczach pojawił się strach, który zaraz utonął w perlących się łzach. Rumkowski
   205   206   207   208   209   210   211   212   213   214   215