Page 209 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 209

la. Ludzie zawsze byli ślepi na potencjał, który w nim drzemie. Zawsze jakieś
             nieporozumienia wkraczały między niego a innych. Już nikt nie skakał za nim
             w ogień. Już nikt nie traktował go jak bożyszcze. Był jednym z miliona, pyłkiem,
             mrówką – niczym. A serce rwało się do tamtych czasów, do tamtej oddanej mu
             młodzieży. Wszędzie szukał ludzi jej podobnych. Wciąż ich szuka, wierząc, że
             gdzieś czekają na niego i na jego moc gotową im służyć, prowadzić ich. Nigdy
             nie zrezygnował z walki o dobre imię! Nigdy nie zaprzestał starań o pozycję,
             która była mu przeznaczona – wszak miał być kimś więcej niż pozostali, więcej
             niż tylko nicością, mrówką, pyłkiem. Nawet gdy nastał czas kobiet, a wraz z nimi
             czas wielkich porażek, czas dojrzewania świadomości, że dla nich nie jest wię-
             cej wart od pozostałych, a może nawet mniej, nawet wtedy, gdy serce mu się
             ściskało, nawet wtedy, gdy czuł się pogrążony w najgłębszych otchłaniach – nie
             poddał się i nie wyrzekł poczucia własnej wartości. Miał w sobie tę moc i nic,
             nawet to, nie mogło jej zniweczyć. Zawsze wydostawał się z tych otchłani, sięgał
             wyżej. Walczył o ideę – o syjonizm, który stał się sensem jego życia, choć zawsze
             spychano go na bok, nie pozwalając rozwinąć swych możliwości, nie dając mu
             takiej pozycji, jaka mu się należała. Poświęcił się więc sierocińcowi… Dzieciom.
             Stał się ojcem, ale w głębszym rozumieniu niż pozostali ojcowie. W końcu mógł
             rozwinąć skrzydła, wrócił smak dawnych lat. Znów był imperatorem – niemal
             bogiem. Wysoko zaleciał, wysoko…
                Przypomniał sobie zmartwienia, z którymi zmagał się parę godzin temu, marne
             osiągnięcia dzisiejsze, cały ten męczący dzień, i uśmiechnął się do siebie: „Tylko
             się nie poddawaj, Chaimie! Trzymaj się łańcucha życia, a zobaczysz!…”
                Muzyka karuzeli przycichła. Krzesełko Sabiny zaczęło opadać coraz niżej.
             Rumkowski oderwał się od ławki z animuszem i podszedł. Gdy krzesełko opadło,
             dziewczynka zaczęła czubkami butów szukać gruntu pod sobą.
                – Oj, panie Rumkowski! – wyciągnęła do niego ramiona, jakby chciała go objąć.
                Odpiął łańcuch nad jej biodrami i przytrzymał ją, gdy wyskakiwała z krze-
             sełka. Przeciskali się przez tłum. Nagle poczuł, że dziewczynka podnosi jego
             rękę do swych warg. Pocałowała go głośno wilgotnymi ustami, wciskając twarz
             w pomarszczoną skórę nad jego palcami.
                Serce się w nim uradowało:
                – Widzisz, Sabino, obiecałem ci i dotrzymałem słowa – przycisnął ją do siebie.
             – Zapamiętaj to raz na zawsze: jak pan Rumkowski coś obieca, to dotrzymuje
             słowa. – Roześmiał się hałaśliwie i zdziwił, że jego głos brzmi tak młodo. – Widzisz
             ten kawałek pola z tamtej strony? – wskazał miejsce pomiędzy krzakami pod
             płotem, gdzie było pusto i spokojnie. – Tam będę na ciebie czekał. – Wyjął z kie-
             szeni pognieciony banknot i wetknął jej do ręki. – Weź, rozmień i ciesz się życiem.
                – Całą złotówkę??! – wykrzyknęła. Już trzymała banknot zaciśnięty w garści,
             po czym w mgnieniu oka jej białe stopy zamigotały w tłumie. Zniknęła.
                Ochoczo poszedł w kierunku wolnej przestrzeni, usiadł na trawie, po czym
             wyciągnął się jak długi, splatając ręce pod głową. Podniósł oczy w kierunku gra-  207
   204   205   206   207   208   209   210   211   212   213   214