Page 193 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 193

niczym się niewyróżniający, podobny do innych chałup w okolicy. Dla nich
             znaczył coś szczególnego – za nim, tam gdzie nie docierały cudze spojrzenia,
             znaleźli swój własny kawałek raju, krainę ułudy, w której mogli zapomnieć
             o prawdziwym świecie i żyć prawdziwym życiem.


                                              2


                Zakład fryzjerski Jakuba Lewina był zamknięty. Na ciężkiej, żelaznej
             zasuwie wisiała duża, zardzewiała kłódka. Firanki były zaciągnięte, światła
             wygaszone. Tylko tylne wejście, od strony podwórka, było otwarte. Jakub
             siedział na fryzjerskim fotelu przed lustrem, samotny i nieruchomy, z głową
             opartą na splecionych rękach. W pomieszczeniu panował półmrok. W lustrze
             można było dojrzeć niewyraźne odbicie jego twarzy, rozmyte i zniekształcone,
             z kącikami ust uniesionymi do góry, tak jakby Jakub się uśmiechał. Lewinowi
             daleko jednak było do śmiechu.
                Przed nim leżały w równym rzędzie wypucowane przybory fryzjerskie.
             Obok wisiał czysty ręcznik. Podłoga była porządnie posprzątana. Wokół
             panował spokój. W powietrzu wisiał zapach masarni. Jakub tego nie czuł.
             Nie odczuwał też głodu. Zbliżał się koniec jego zmagań.
                Siedział tak już od dłuższego czasu, od chwili gdy wrócił od lekarza –
             kobiety z sympatycznymi, spokojnymi oczami. Usłyszał od niej swój wyrok:
             galopujące suchoty. Te dwa słowa nie były mu obce, wiedział, co znaczyły,
             znał wielu ludzi, którzy na tę chorobę umarli. Kiedy pierwsze wzburzenie
             wywołane słowami lekarki minęło, spojrzał jej w oczy i zapytał:
                – Jak długo?
                Lekarka zrozumiała. Patrzyła na niego uprzejmie, nie pokazując żadnych
             uczuć. Był jej za to wdzięczny.
                – Dwa tygodnie…
                Zostały mu więc dwa tygodnie. Dwa tygodnie życia. Nawet gdyby wy-
             zwolenie nadeszło jutro, żył będzie tylko czternaście dni. Tyle było mu prze-
             znaczone, nic nie mogło tego zmienić.
                Dwa tygodnie. To niedużo. Ale też i ogromnie dużo. Ich zasoby są przecież
             na wyczerpaniu, a jego rozpalone gorączką ciało rozsiewa miliardy zarazków
             za każdym razem, kiedy odetchnie lub splunie. Nadal mógł się poruszać, lecz
             tylko siłą woli, kosztem wielkiego wysiłku. Wiedział, że gdyby został w łóżku,
             walczyć już by nie potrafił.                                          193
   188   189   190   191   192   193   194   195   196   197   198