Page 340 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 340

– Poddajcie się, ustąpcie… – wyszeptała. – Poddajcie się i przyjmijcie… tę
           trudność… nie jak kamień… lecz jak listek na wietrze. Bo tacy właśnie jesteśmy
           – jesteśmy liśćmi na wietrze. Wówczas przyjdą błogosławione łzy. Od razu będzie
           lżej. Obyście nigdy już nie zaznali żadnej żałoby, reb Joselu.
             Stała w tym samym miejscu, lecz jemu wydawało się, że podeszła bliżej. Nagle
           ogarnęło go dziwne pragnienie, aby do niej podbiec i ukryć głowę w jej drobnych
           ramionach. Wielkie pragnienie, aby ją objąć, być objętym przez nią. Skierował się
           ku ścianie i rozpostarł ręce, jakby chciał się o nią oprzeć. Jego ramiona zadrżały.
           Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Hinda wymknęła się ze sklepiku.
             W tym momencie opanował się i otarł twarz. Głos Hindy wciąż jeszcze roz-
           brzmiewał pomiędzy białymi ścianami pomieszczenia. Ale nie, on nie będzie
           płakał! Co powiedziała ta kobieta? Ma się poddać… ustąpić, tak mówiła. Głupia
           baba, co to, to nie! Nie było w nim takiej siły, by się poddać, a jednak przetrwać!
           Według niego poddać się znaczy – upaść, załamać się i całkiem pogrążyć się
           w żałobie. Ona chciała, aby jemu było lżej. Ale on sam tego nie chciał. Nie! Pragnął
           nosić tę ranę w swoim sercu w całej jej okazałości, taką, jaka była, chciał nosić
           w sobie wszystkie swoje rany. A do tego potrzebny był hart i upór. Ale dziecko,
           chłopiec w nim, tęsknił za łzami, chciał się nauczyć sztuki płakania – od kobiety.
             Hinda nie była jedyną, która przyszła do niego z poradą, co ma zrobić, aby
           było mu lżej na sercu. Sąsiadki na Pociejowie i na jego uliczce cały czas troszczyły
           się o niego. Ale żadna z nich tak go nie rozgniewała i nie rozdrażniła jak Hinda.
           Ich po prostu nie zauważał, nie słyszał nic z tego, co mówiły. Jego gniew na
           miasteczko z czasem, rzecz jasna, złagodniał, ale on wciąż pozostawał obojętny
           wobec okazywanej mu serdeczności.
             Tamtego dnia Josel siedział w publicznej łaźni. Tutaj czuł się najlepiej. W cie-
           ple, w parze, która biła z kamieni w dwóch czarnych dziurach pieca, lżej mu
           się oddychało, choć trudno było tam złapać oddech. Tam lepiej widział, choć
           oczy przesłonięte miał mgłą i potem. Dotykając ławek jak ślepiec, wszedł na
           najwyższy poziom, gdzie największy gorąc, i pozwalając się okładać rózgami ile
           wlezie, czerpał przyjemność z bólu, wilgoci i wody, która kapała z jego twarzy,
           brody i pejsów.
             „Daję słowo, to lepsze niż babskie łzy” – mruczał do siebie. „A właściwie
           dlaczego miałbym płakać? Fejga umarła i została pochowana… Pozostałe
           dzieciaki będą dalej żyć swoim życiem. Mam opłakiwać siebie samego? O nie”.
           Siebie samego Josel Obed nie żałował ani krztyny. „Przede mną dzień… dzień,
           który zamieni się w noc… chwila, w której zupełnie przestanę widzieć na oczy.
           Po śmierci Fejgi mniej boję się tego dnia… Ale muszę mieć siłę, aby wyjść mu na
           spotkanie… przyjąć go jak dorosły człowiek… bo taka jest wola Wszechmocnego”.
             Napięcie w nim zmalało, jakby para, która spowijała jego ciało, przeniknęła
           weń i rozwiązała wewnątrz wszystkie węzły, uśmierzając ból jak mocny alkohol.
           Dopiero teraz był w stanie jasno myśleć. I pomyślał, że jedyne, co powinien zrobić,
    340    to zmobilizować w sobie swoją żelazną cierpliwość. Że żałoba w całej swojej głębi
   335   336   337   338   339   340   341   342   343   344   345