Page 339 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 339

rudera, stał się jeszcze ciemniejszy, jakby wyciekła z niego resztka światła. A pło-
             mień żalu w Joselu był tak żywy, że gdy podczas pogrzebu podążał za trumną,
             zgrzytał zębami i zaciskał dłonie w pięści.
                „Bóg dał, Bóg wziął…” – powtarzał w duchu. „Masz rację, Rebojne szel Ojlem,
             a Twój wyrok jest sprawiedliwy… ale ja przyjmuję go z… goryczą!”
                Przycisnął pięści do trumny, jakby chciał ją popchnąć, aby się przemieszcza-
             ła. Gorejący w nim gniew zmuszał go, by szedł pospiesznie. Oczy miał suche,
             szeroko otwarte, jakby chciał nimi wchłonąć całą czerń karawanu, który chwiał
             się na nierównej, błotnistej drodze. Nie zauważał tłumu, który ciągnął za jego
             plecami. Był ślepy i głuchy, kiedy chwilę potem, szepcząc słowa pociechy, ludzie
             życzyli mu, aby już nigdy nie zaznał takiego nieszczęścia.
                Teraz znów zostawiał swoje starsze dziewczynki w sklepiku i sam szedł przez
             pola, tak po prostu przed siebie – ponieważ nie mógł dać sobie rady sam ze
             sobą i nie potrafił trwać zbyt długo w jednym miejscu. Trzeba przyznać, że stał
             się jeszcze bardziej pobożny, uchwycił się wiary, modlił się gorliwie i chodził
             do synagogi – ponieważ musiał jakoś dojść do siebie. Nie mógł zapomnieć, że
             wciąż jest ojcem szóstki dzieci. A Bóg był jedyną siłą, która mogła mu pomóc
             przetrwać to wszystko. To właśnie uczucie zobowiązania tak wobec Boga, jak
             i wobec dzieci prowadziło go w bólu jak ślepca. Więc zmuszał się, by wracać do
             sklepiku każdego popołudnia, gdzie zastępował dziewczęta. Odsyłał je do domu,
             aby przygotowały odrobinę strawy. Musiały jeść. Musiały być zdrowe i silne.
                Stanie w sklepiku było dla niego udręką nie do zniesienia.
                Pewnego takiego dnia zjawiła się przed nim Hinda Wdowa. Nigdy wcześniej
             nie zaglądała do środka, chyba że przynosiła mu garnek ciepłej strawy. Zdysza-
             nym głosem wyszeptała:
                – Reb Joselu, wybaczcie mi, że się wtrącam. Ale tak się wam przyglą-
             dam i widzę, że jesteście niczym piec. Żałość buzuje w was, niemal gotowa
             was rozsadzić. Reb Joselu, proszę, dajcie ujście łzom. Musicie się wypłakać.
             W… w sercu jeszcze nie pogrzebaliście waszej Fejgi… Jeszcze nie odprawiliście
             po niej żałoby… Musicie dać jej odejść wraz… wraz z rzeką łez, aby dalej żyć...
                Mężczyzna aż podskoczył i warknął:
                – Precz mi stąd, ty wiedźmo!
                Mała kobieta tym razem stała bez ruchu jak przygwożdżona do miejsca.
                – Reb Joselu, rozumiecie… – wydusiła – jestem matką. Też straciłam dziec-
             ko… – Peruka na jej głowie przekrzywiła się. Kapało jej z nosa i oczu.
                Miał ochotę wybiec i zostawić ją tak jak stała. Jego uszy nie słyszały jej głosu,
             jej zdyszanych słów. Był gotów rzucić się na nią, chwycić za siekierę i odrąbać jej
             głowę. Czemu się tak do niego przyczepiła? Skąd w niej ta zuchwałość, z jaką
             wdziera się do jego duszy i chce robić w niej porządki? Ale ręka, którą już niemal
             wyciągał, aby pokazać jej drzwi, ku jego zdumieniu opadła na bok jak kłoda. Zwró-
             cił w jej stronę wykrzywioną twarz, mrugając opuchniętymi oczami krótkowidza.
                – A co się robi, gdy… – westchnął – człowiek nie może płakać?     339
   334   335   336   337   338   339   340   341   342   343   344