Page 158 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 158

Machnęła ręką i wciąż uśmiechając się, odpowiedziała:
              – Ja już jadłam. Wróciliście późno do domu. A to… – wskazała na kawę –
           popijam tylko, by dotrzymać wam towarzystwa.
              Szolem i Jankew nie uwierzyli jej. Zrozumieli, że tego dnia nie zarobiła w sklepie
           ani kopiejki.
              Ostatnio znowu zabrała się za czytanie. Kiedy Jankew leżał na swoim sienniku
           pod oknem, widział, jak siedząc przy piecu, na którym stała lampa olejna, pochy-
           lała się nad leżącą na kolanach otwartą książką. Jego świadomość odpływała
           w krainę snu, kołysana szemrzącym szeptem matki.
             Jankew zaczął wnikliwie rozważać kwestie sprawiedliwości – ludzkiej i bo-
           skiej. Rozmyślał o tych sprawach tak intensywnie, że często był tym znużony,
           jednak w żaden sposób nie potrafił uwolnić się od dręczących go pytań. Nie mógł
           się doczekać, żeby samemu zacząć studiować te parasze, które mu wyjaśnią,
           dlaczego Rebojne szel Ojlem był tak okrutny wobec jego matki – najlepszej,
           najżyczliwszej duszy na świecie. Dlaczego pozwalał, by tak ciężko harowała?
           Dlaczego uczynił jej życie lżejszym w tak okrutny sposób – czyniąc ją wdową
           i zabierając jej najstarszego syna? Bo chociaż Jankew kochał ojca i Icielego, to
           jednak musiał przyznać, że po ich śmierci matce lżej było nieść jarzmo życia.
           Tylko czy rzeczywiście było jej lżej i co to właściwie za ulga? Jaka to łaska – by
           w pocie czoła pracować na kawałek chleba i nawet na to nie zarobić?
              W chederze wytężał umysł, żeby zrozumieć słowa rebego i coraz częściej czuł,
           że narasta w nim niecierpliwość. Chciał jak najszybciej dorosnąć i studiować
           z młodymi mężczyznami w bejt midraszu – „dla siebie”. Wtedy nie będzie miał
           nad sobą żadnego rebego „Asmodeusza” i sam znajdzie odpowiedzi na dręczące
           go pytania. Tymczasem nie mógł się powstrzymać i zwierzył się ze swoich myśli
           matce.
              Hinda skarciła go:
               – Niech cię Bóg broni przed takimi słowami, Jankewie. – Nigdy nie zdrabniała
           imion swoich pozostałych przy życiu synów, jak było to w zwyczaju w Bocianach.
           – Żebyś mi nie opowiadał takich rzeczy. Przecież jestem szczęśliwa, głuptasie.
           Nie wspominam już nawet o tym, że miałam honor być żoną twego ojca, niech
           spoczywa w pokoju, a Iciele, oby miał miejsce w świetlanym raju, był moim synem.
           Ale czego mi brakuje, skoro mam ciebie, skoro mam takie dobre, drogie dzieci,
           oby żyły długo i były zdrowe. Toż całe Bociany mi zazdroszczą. – Przycisnęła go
           do siebie, czego matka właściwie nie powinna robić, gdy syn zaczął już studiować
           Gemarę i dodała: – Twój ojciec, niech spoczywa w pokoju, mawiał, że gdzieś
           jest napisane: „Jeśli nawet to, co posiadasz nie jest twoje, to dlaczego miałbyś
           pragnąć tego, czego nie masz?”. Rozumiesz? Mądre, czy nie?
             W takich chwilach jak ta, matka wydawała się Jankewowi cudow-
           nie piękną. Nosił w sercu dwa obrazy: jeden był wizerunkiem starej, po-
           chylonej kobieciny, która upada pod niesionym na grzbiecie ciężarem;
    158    drugi – wspaniałej, silnej kobiety o młodej, gładkiej twarzy, z ciepłymi
   153   154   155   156   157   158   159   160   161   162   163