Page 124 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 124

Wszedłszy do chaty, Josel zaprzągł swoje dzieci do pracy, by pomogły mu
           przygotować wszystko na święto.
              To były niezapomniane szabas i Chanuka. Josel dołożył każdemu dziecku
           po kopiejce do chanuke-gelt i rzeczywiście okazało się, że przyniósł parę drew-
           nianych trepów dla najstarszej córki, Rejzeli, a także dwie sukienki od Fredzi,
           gospodyni młynarza, dla sióstr bliźniaczek – Maszy i Fejgi. Poza tym przez całe
           święto Chanuki było napalone w piecu.
              Jednak gdy tylko minęły dni Chanuki, Josel poczuł się winny, iż złamał swoje
           żelazne postanowienie, by nie rozpuszczać dzieci. Chciał, żeby wcześnie na-
           uczyły się, że nic nie przychodzi łatwo, żeby poznały gorycz życia. Im boleśniej,
           im ciężej – myślał – tym lepiej. Wtedy ich los, kiedy dorosną i gdy on nie będzie
           mógł ich dłużej wspierać i ochraniać – wyda im się lżejszy i słodszy. Częściowo
           z tego powodu nie szczędził im razów. „Tak jak wyklepuje się złoto – mówił sobie
           – trzeba bić dziecko, żeby wyrosło na porządnego człowieka”. I był zadowolony,
           że mógł sobie pozwolić na to, by tak je „hartować”. Wszystkie bowiem wdały
           się w niego: były zdrowe, silne i potrafiły zadowolić się nawet „dziurą w bajglu”.
           Słyszał od sąsiadek, że dzieci zapadały czasem na dziecięce choroby, jednak
           jego gromadka nic o tym nie wiedziała. A jeśli czasem zdarzało się, że trochę
           pojękiwały, popłakiwały, polegiwały, kaszlały, miały katar czy wysypkę – udawał,
           że niczego nie zauważa. To wszystko nie miało dla niego znaczenia, ponieważ
           wiedział, że nic im nie będzie.
              Jeśli więc Josel potrafił sprawić swoim dzieciom lanie, kiedy były Bogu
           ducha winne, jeszcze bardziej przykładał się do tego, kiedy uważał, że czymś
           zawiniły. Jeśli któreś z jego dzieci zachowało się nie tak jak należy, Josel czuł,
           jak oskarżający palec wskazuje na niego samego, na niestaranne wychowanie,
           które dawał swojemu potomstwu, i zaczynało go dręczyć poczucie winy, że się
           nie ożenił. Dlatego tak gruntownie przykładał się, wymierzając karę za każde
           dziecięce przewinienie. Skrupulatnie i bez wahania odmierzał razy kańczukiem ,
                                                                           6
           który wisiał w chałupie na widocznym miejscu na ścianie. A jeśli go podczas tego
           ogarniało gorzkie poczucie litości – czy to wobec jego ofiary, czy też wobec siebie
           samego – zagłuszał je, dodając do razów głośne reprymendy.
              Zaraz po Chanuce nadarzyła się okazja, żeby wymierzyć porządną porcję
           batów Herszelemu. Mełamed reb Szapsel dwa razy pod rząd musiał ukarać Her-
           szelego w chederze i Josel nie miał wątpliwości, że jego syn zaczynał opuszczać
           się w nauce. Sama myśl o tym była dla niego nie do zniesienia.
              Josel zawsze karał Herszelego ze szczególną sumiennością. Był całkowicie
           przekonany, że kto żałował synowi bata, nie zasłużył na to, by mieć syna. Syn był
           nie tylko błogosławieństwem rodzica, jego kadiszem, lecz jednocześnie zapewniał
           ciągłość rodziny, a przez to także ciągłość całego narodu Izraela.


    124    6    Kańczuk – bicz, bat.
   119   120   121   122   123   124   125   126   127   128   129