Page 126 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 126

Susiego, po czym obaj z Abraszką rozsiedli się w saniach, przykryli wszystkimi
           skórami i pledami, po czym ruszyli w drogę.
              Abraszka był tak przejęty, że cały aż drżał i nie wiedział, co się wokół niego
           dzieje. Jankew jednak rozglądał się wokoło, wdychał głęboko ostre powietrze,
           delektował się delikatnym dotykiem promieni słońca na twarzy, a nawet szczy-
           paniem mrozu w policzki i czubki palców. W głębi duszy czuł się jasny i czysty,
           jak gdyby niezwykła biel otaczającego go świata odbijała się w jego wnętrzu.
              Gałęzie rosnących wzdłuż drogi topoli uginały się pod ciężkimi czapami
           śniegu, a sama droga oraz biegnące po obu jej stronach rowy wyścielone były
           delikatnymi, białymi poduchami śnieżnego puchu. Diamentowa, skrząca biel,
           okolona różowo-purpurowym światłem popołudniowego słońca, raziła w oczy.
              Sanie sunęły po tej bieli lekko i cicho. Tętent Susiego był tak przytłumiony,
           jak gdyby jego kopyta owinięte były miękkimi szmatami i przypominał tętnienie
           serca. Z pyska konia unosiły się obłoki pary i ulatywały w stronę pól, na których
           śnieg leżał nienaruszony, niezdeptany, gładki, i rozpościerał się hen, aż po sam
           horyzont, gdzie stapiał się z niebem.
              Jankewowi zdawało się, że są w kryształowym naczyniu z kryształową pokrywą,
           które wstawione jest w piekący mrozem piec. Pomimo mrozu wszystko wydawało
           się tu intymnie białe i ciepłe, ponieważ w tym zamkniętym, kryształowym naczyniu
           znajdowało się też słońce. Na zewnątrz, po drugiej stronie kryształowej pokrywy,
           daleko i wysoko, było tylko jego lustrzane odbicie. To ono rozświetlało szeroką
           aleję topolową i metalowe płozy sań, to jego światło wybiegało na drogę przed
           Susiego i raziło oczy.
              Jankew i Abraszka przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Gdy przyjechali
           do kuźni, zastali drzwi do niej spięte łańcuchem, a chałupę zamkniętą. Przyzba
           chaty pokryta była grubą, gładką, nienaruszoną warstwą śniegu, który napadał
           w ciągu nocy.
              – Nie ma go… – jęknął z rozpaczą Abraszka.
              – Poczekamy trochę – zdecydował Jankew, obrócił się do Abraszki i przykrył
           ich skórami aż po czubki nosów. Wydychane powietrze zamieniało się w parę,
           która osiadała wilgocią na ich twarzach. Abraszka nie wiedział, czy jego policzki
           zwilgotniały od pary, czy od łez.
              – Nie ruszymy się stąd, dopóki Joel nie przyjdzie – wyszeptał.
              Na polu naprzeciwko nich pojawiła się czarna plama, która przypominała
           toczącą się po bieli czarną piłkę. Od czasu do czasu znikała, odbijając się od
           bruzd i zaraz pojawiała się znowu, tocząc się przed siebie.
              – To on! – zawołał w końcu Jankew.
              – Joelu! Joelu! – rozkrzyczał się na cały głos Abraszka, odrzucając skóry
           i wyskakując z sań.
              Joel zszedł z pola, przegramolił się przez rów i zasapany, z przyprószonymi
           śniegiem połami chałatu, potarganą brodą i pejsami przypadł do Abraszki, po-
    126    klepał go po plecach i jak gdyby się dopiero co wczoraj widzieli, zawołał:
   121   122   123   124   125   126   127   128   129   130   131