Page 96 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 96

bójkę o zagarnięte łupy. Byliśmy tak daleko od drzwi, że nawet nie pró-
          bowałem wcisnąć się w ten młyn. Stojący najbliżej drzwi chwycili, co
          tylko mogli, a co silniejsi deptali po żywych i umarłych, aby wyrwać
          swoją część i jeszcze więcej. Jakie szanse mogli mieć pozostali?
             Wówczas o tym nie myślałem, lecz biorąc pod uwagę warunki panujące
          w obozach koncentracyjnych, pamiętam, że więźniowie, z wyjątkiem
          garstki naprawdę złych ludzi, generalnie okazywali sobie nawzajem
          ogromne współczucie. To, czego świadkiem byłem tego dnia w bydlę-
          cym wagonie, było najgorszym zachowaniem Żyda wobec Żyda, jakie
          kiedykolwiek widziałem w czasie wojny.
             Chleb chwyciły łobuzy i zatrzymały go dla siebie. Woda padła ofiarą
          tych, którzy usiłowali złapać wiadra – podczas przechylania ich w swoją
          stronę porozlewali cenny płyn. Wybuchła bójka i w efekcie większość wody
          wyciekła przez szpary w podłodze na tory, gdzie nikt już nie miał z niej
          pożytku. Ludzie czołgali się w kurzu, próbując zlizywać wodę z podłogi.
          W końcu bójki wygasły wraz z energią tych, którzy walczyli o chleb.
             Ulokowanie naszej rodziny w rogu wagonu było korzystne owej pierw-
          szej nocy, lecz teraz nie mogliśmy dostać naszej części mikroskopijnego
          przydziału chleba i wody, gdyż znajdowaliśmy się po prostu zbyt daleko
          od źródła. Może to jednak było i lepiej. Gdybyśmy zdobyli kilka okruchów,
          ryzykując przy tym stratowanie i odniesienie co najmniej poważnych
          obrażeń, zmarnowalibyśmy na darmo cenną energię.
             Z upływem czasu nasze przygnębienie narastało, potęgowane przez
          ciągłe zamartwianie się, gdzie nas zabierają i co się z nami stanie. Aby
          odwrócić myśli od głodu, pragnienia i nieszczęsnego smrodu, obsesyjnie
          zastanawialiśmy się nad przyszłością, o ile w ogóle jakąś mieliśmy. Jeżeli
          ta koszmarna podróż była ponurym zwiastunem tego, co miało nadejść,
          to resztki naszych nadziei na przetrwanie były na wyczerpaniu.
             Czwarty dzień jazdy zaczął się od łoskotu. Pociąg zatrzymał się gwał-
          townie i zanim zdążyliśmy odzyskać równowagę, ktoś szarpnięciem
          otworzył drzwi wagonu. Oślepiło nas jasne, palące słońce; byliśmy zdez-
          orientowani i oszołomieni szczekaniem i warczeniem owczarków nie-
          mieckich i dobermanów. Wokół wrzaski i krzyki, chaos i panika. Jeszcze
          nie wiedzieliśmy, że trafiliśmy do miejsca, gdzie istoty ludzkie należące
          do najbardziej zaawansowanego technicznie narodu na świecie realizo-
          wały swoje najbardziej wynaturzone, złe, okrutne i mordercze fantazje
          na bezbronnej ludności, odzierając ją przy tym ze wszelkiej własności.


          96
   91   92   93   94   95   96   97   98   99   100   101