Page 81 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 81

z własnym sumieniem. Jest dobrze jak jest, słyszy pan, panie Cukerman? Nie
                   pragnę się wzbogacić. Tylko przeżyć, rozumie pan.
                      Dopiero od tego spotkania rozwinęła się prawdziwa przyjaźń. Późna przyjaźń,
                   której nic nie zapowiadało. Wydawało się, że samo życie jest jej przeciwne. Moż-
                   liwe, że właśnie to ją wzmocniło i uratowało.
                      Samuelowi nigdy nie przyszło do głowy, by zaprosić do siebie Mojszego. Za
                   to sam go odwiedzał i od niego zależało, jak często się spotykali. Ale odnosił
                   wrażenie, że bardziej potrzebuje Mojszego niż Mojsze jego. Więc ciągle go
                   zaskakiwał entuzjastyczny uśmiech, z jakim Mojsze go witał. Który z nich był
                   księciem, a który żebrakiem?
                      W mieszkaniu Mojszego była wielka kuchnia ze ścianami obstawionymi
                   półkami z książkami. Pośród nich kręciła się żona Mojszego ze szczerą twarzą
                   i dumnym spojrzeniem oraz jego dzieci – też dumne, też ze szczerymi twarzami.
                   Panowała tu specyficzna atmosfera, różna od reszty getta – dom był oazą sta-
                   bilności i spokoju, gdzie serc nie ściska zgryzota, a duch czuje się wolny. Ale im
                   lepiej Samuel wyczuwał ten nastrój, tym ciężej mu przychodziło tam wytrzymać.
                   Wydawało mu się, że nie znajduje właściwych słów, że uśmiecha się nieszczerze,
                   że Ejbuszycowie czekają, aż sobie pójdzie, bo właściwie przyszedł bez zaproszenia.
                      Mojsze też miał ochotę pobyć z Samuelem sam na sam. Trudno mu było
                   zejść z nim na ulicę. Bolały go nogi. Praca w kooperatywie wiele mu nie pomogła.
                   Wyglądał nawet jeszcze gorzej – wycieńczony taszczeniem worków z prowiantem
                   i utrzymywaniem porządku w kolejkach konsumentów. Więc zapraszał Samuela
                   do ciasnej sypialni. Tam byli sami. Samuel wręczał Mojszemu paczkę papierosów,
                   którą mu za każdym razem przynosił. Palili, dyskutowali, zwierzali się sobie.
                   Nierzadko więcej milczeli niż rozmawiali.
                      Raz Mojsze powiedział: – Dziwne, jak zmienia się pojęcie uczciwości. Pamięta
                   pan, co mówiłem o „radzeniu sobie”? I co, myśli pan, że sam nie kradnę? Jak
                   tylko mam okazję, wynoszę trochę oleju, parę marchewek. A sumienie nabiera
                   wody w usta. Nawet mi do głowy nie przyjdzie, że krzywdzę w ten sposób konsu-
                   mentów. Może gdybym wynosił całe worki, poczułbym się jak złodziej. Czy chodzi
                   więc o ilość? Czy miarą uczciwości jest skala kradzieży? Czy w takim razie drobny
                   złodziej nie jest złodziejem? A jeśli mam być szczery: nie biorę więcej wcale nie
                   dlatego, że jestem uczciwy, tylko ze strachu, że mnie złapią i stracę posadę.
                      Samuel wpatrzył się w papierosa tlącego się w subtelnej, poznaczonej na-
                   brzmiałymi żyłami ręce Mojszego. Dopiero teraz dotarło do niego, że za każdym
                   razem, kiedy Mojsze mówi o sobie, w nim samym odzywa się echo jakby jego
                   własnego głosu. Tym razem pozwolił echu wydobyć się na jaw i wyrzekł słowa,
                   jakich nikomu jeszcze nie powiedział: – A teraz niech pan pomyśli o moim poło-
                   żeniu, Mojsze… Jestem częścią systemu. Należę do kliki, do elity getta. Prezes
                   jest moim przyjacielem.
                      – Przyjacielem?
                      – Tak się tylko mówi, „przyjacielem”. Pewnie, że nie rozmawiam z nim tak,   79
   76   77   78   79   80   81   82   83   84   85   86