Page 80 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 80

– Nie, nie tyle wola, ile niechęć, by czuć się winnym. To grzech sprzedawać
                 chleb na papierosy, grzech nie tylko wobec siebie, ale wobec całej rodziny.
                   Samuel zanotował sobie w pamięci, by na następne spotkanie przynieść
                 paczkę papierosów dla Mojszego.
                   Coraz częściej rozmawiali o ostatnich wieściach, o polityce, dyskutowali
                 o syjonizmie i bundyzmie – ale bez nerwów i zacietrzewienia. Jakby mieli dystans
                 do własnych partii. Czasem odnosili wrażenie, że właściwie należą do tej samej
                 kategorii, tylko nie wiedzieli jakiej. Odczuwali to szczególnie, kiedy wdawali się
                 w rozmowę o czasach powojennych, chociaż i na ten temat mieli różne zdania.
                   Pewnego razu, gdy się spotkali, rozmowa nie kleiła się. Mojsze był podener-
                 wowany. Jego zwykle spokojna twarz była ściągnięta. Głos miał podniesiony,
                 skrzeczący, cały się w środku gotował.
                   – Za każdym razem, kiedy dzielę chleb – burczał – nie wytrzymuję. Dygoczę
                 jak w febrze, język aż mi wychodzi z ust. A one, żona i dzieci, stoją i przyglądają
                 się, jak robię sekcję tego bochenka, śledzą każdy okruszek. Jestem sprawiedliwy.
                 Ale rozumie pan, co to za sprawiedliwość? Czy należy mi się taka sama porcja
                 jak dzieciom, ha, pytam się? Skąd wziąć tę determinację, by odebrać sobie od
                 ust, kiedy człowiek wychodzi ze skóry od samego zapachu chleba? A wyobraź
                 pan sobie, że jej, mojej żonie, wcale to nie przychodzi z trudem. Ona nas jeszcze
                 wodzi za nos, podmienia swoje porcje na porcje dzieci, dosypuje im ze swojego
                 cukru. Ze mną też czasami wyprawia te same sztuczki. To mi działa na nerwy.
                 Odsypuję jej z powrotem, a ona mi z powrotem i tak w kółko. Coraz trudniej mi
                 ukryć irytację, ukryć słabość, a przecież nie chce człowiek stracić szacunku dzieci…
                   Od tego spotkania zaczęli się unikać. Potem Ejbuszycowie wyprowadzili się
                 i wyglądało na to, że znajomość jest skończona.
                   Minęły miesiące. Pewnego razu, w zimie, Samuel zauważył Mojszego na ulicy.
                 Po sposobie chodzenia, po wysiłku, z jakim stawiał każdy krok, pojął od razu, że
                 Mojsze cierpi na rozpowszechnioną w getcie dolegliwość: odwapnienie kości.
                 Kiedy go zatrzymał, twarz Mojszego, zsiniała z zimna, z załzawionymi oczami
                 i zapadniętymi policzkami, rozjaśniła się uśmiechem od ucha do ucha.
                   – Pan Cukerman! – wykrzyknął. – To dopiero, kopę lat żeśmy się nie widzieli!
                 – długo ściskali sobie ręce. Ich szczere, nieskrępowane spojrzenia świadczyły
                 o tym, że spotkanie sprawia im autentyczną radość. Ta bliskość zaskoczyła ich.
                   – Może mi pan pogratulować, panie Cukerman. Poszczęściło mi się. Dostałem
                 posadę w kooperatywie.
                   – Co pan powie! – wykrzyknął Samuel – Naprawdę?
                   – Naprawdę!
                   – No, skoro tak, to już nie muszę się o pana martwić. Jak ktoś pracuje
                 w kooperatywie, to sobie poradzi. – Samuelowi ulżyło. Upadły wszystkie bariery
                 między nim a Mojszem.
                   Mojsze przytaknął ruchem głowy: – Wiem, co pan ma na myśli. Ale ja po-
           78    stępuję po mojemu. Dość już mam kłopotów, nie chcę na dodatek borykać się
   75   76   77   78   79   80   81   82   83   84   85