Page 492 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 492

czuł na nią złości, a wręcz przeciwnie: był gotów jej przebaczyć, ponieważ się
                 bał, bardzo się bał o swoje życie. Tylko ona jedna mogła być dla niego podporą.
                   Za chwilę jednak naszły go inne myśli. Może tak jak kiedyś, to też jest dobry
                 znak – dokładnie jak wtedy, kiedy odeszła Krejna? Powinien ratować siebie, a do
                 tego najlepiej jest być samemu.
                   Powoli wyjął spod materaca kobiecą odzież i perukę. Wyciągnął torbę i spako-
                 wał wszystkie rzeczy, które mu pozostały i wydawały mu się przydatne. Wepchnął
                 skarpetę z kosztownościami do kieszeni na piersi, założył okulary przeciwsłonecz-
                 ne i kapelusz panama, po czym wyszedł na zewnątrz. Zatrzymał się na chwilkę
                 w ogrodzie. Zdjął okulary i rzucił je w krzaki jaśminu rosnące przy płocie. Zdjął
                 też panamę i młodzieńczym gestem powiesił ją na sztachecie.
                   Poszedł na plac rybny kupić trochę jedzenia. Potem ruszył przez podwórza
                 w poszukiwaniu kryjówki, przypomniał sobie jednak, że nie zabrał ze sobą żad-
                 nych naczyń i wrócił z powrotem do domu.
                   Był zmęczony i postanowił tu przenocować. Zmęczenie przytępiło nieco
                 strach i powiedział sobie, że pozostanie tu na jeszcze jedną noc nic nie zmieni,
                 nawet drzwi nie zamknął i nie zasłonił okna. Płakał przez sen. Zobaczył siebie
                 we śnie: małego, grubego chłopczyka, z którym nikt nie chce się bawić. Potem
                 ujrzał swego przyjaciela, Samuela Cukermana. Samuel spoglądał na niego
                 z łóżka i pytał: – Dlaczego nie chcesz być Adamie taki jak inni ludzie? – A Adam
                 odpowiedział: – To jest mój sposób na zrównanie się z innymi. – Słowa te zde-
                 nerwowały Samuela. Złapał Adama swoimi chorymi, chudymi rękoma i zawołał:
                 – Jesteś nazistą! – A potem była godzina duchów. Było słychać kroki na dworze.
                 Trzy osoby głośno i zamaszyście szły po bruku. Coraz głośniej i głośniej. Dwie po
                 bokach i jedna pośrodku. Tą jedną, idącą z boku, był Samuel, drugą – Mietek,
                 syn Adama. Obydwaj mieli na sobie mundury SS i trupie czaszki na czapkach.
                 Pomiędzy nimi szedł chłopiec – odmieniec. Wszyscy trzej to się kamuflowali, to
                 znów szli wyraźnie w stronę cmentarza. To była tylko zabawa, ale ten chłopiec
                 odmieniec bał się, prosił o litość tych, którzy mu towarzyszyli, prosił o litość
                 wszystkich: Jadwigę, Krejnę, Sabinkę. Wszyscy oni szli do transportu. Ci dwaj
                 po bokach też. – Nie mogłem sobie pomóc! – płakał odmieniec i prosił, aby mu
                 darowali życie. Ci dwaj po bokach prowadzili go, ale sami też byli prowadzeni.
                 Adam zobaczył we śnie, jak zielone mundury zakładają żółte łaty. A z tych żółtych
                 łat promieniało światło ciągnące się aż do żółtej łaty na jego własnej piersi. Kiedy
                 głębiej przyjrzał się żółtej łacie, zobaczył twarz swojej matki – biednej handlarki
                 ze skupu złomu. – Mamo, nie przepędzaj mnie… Mamo, pomocy! – płakał chło-
                 piec. Mama była zajęta szyciem odzieży i nie chciała wyciągnąć do niego ręki.
                 Samuel, ten wyższy towarzyszący mu z boku, powiedział zimno: – Żaden człowiek
                 nie ma prawa zadawać bólu drugiemu człowiekowi. – I w tym momencie chłopiec
                 odmieniec urósł do rozmiarów korpulentnego mężczyzny i również miał na sobie
                 zielony mundur. – Dlaczego nie rozumiesz, Cukerman? – Adam zwracał się już
          490    do swego towarzysza jak do równego sobie. – Ja nie mogę żyć bez cukierka
   487   488   489   490   491   492   493   494   495   496   497