Page 465 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 465

– Nie uciekam… – I aby przekonać go, że nie ucieka, znowu siadała obok.
                    Obiema dłońmi obejmowała jego bladą, spuchniętą twarz: – A co tam słychać
                    w kwestii poematu? – pytała.
                      Denerwowało go to. Złościł się, pienił. W końcu mówił: – Idź, idź już sobie,
                    jeśli chcesz! – I pokazywał jej drzwi.


                                                    *



                      Pierwsze zapachy wiosny. Błękitne pasma nieba. Pastelowe skrawki złota,
                    które wiatr, ten czarodziej, wydziera z kapelusza chmur, pod którym ukrywa się
                    słońce. Przemoknięta, błotnista ziemia Marysina fermentowała w oczekiwaniu
                    zapłodnienia. Pączkujące drzewa. Delikatne, seledynowe listki.
                      Odmierzano już ziemię, aby podzielić ją na działki i mówiło się w getcie, że
                    tym razem szychy zrzekły się dla dobra publicznego stu pięćdziesięciu metrów
                    kwadratowych ziemi.
                      Sprzedawca Toffi namówił Symchę Bunima, aby na nowo uprawiał swój za-
                    puszczony kawałeczek ziemi przed drzwiami.
                      Bunim stał w kolejce przed kuchnią, chcąc pobrać na kartki swoje i Sprze-
                    dawcy Toffi dwa kilo obierek z ziemniaków. Kolejka była gęsta. Ludzie przepychali
                    się w tę i z powrotem stłoczeni głowa przy głowie. Mimo tego rozpychania się,
                    tłum był poważny, każdy chciał jak najszybciej otrzymać swój przydział, w tym
                    kołysaniu się do przodu i do tyłu była jakaś celebracja. Wychudłe kobiety i męż-
                    czyźni, młodzieńcy i dziewczyny, wszyscy o podobnych twarzach, jakby należeli
                    do tej samej rodziny, przygadywali sobie, kłócili się, ale w ich słowach czuć było
                    żartobliwe zabarwienie. A to za sprawą cudownego powietrza. To ono napawało
                    pewnością, że wkrótce nastąpi koniec stania w kolejkach. No i za sprawą tych
                    dwóch kilogramów obierek ziemniaczanych, na które się czekało. Kobiety już
                    wyobrażały sobie, jak płuczą te obierki pod pompą, jak mielą je w maszynce do
                    mięsa, jak będą musiały zdecydować, ile łyżeczek kawy zbożowej wsypać, ile
                    sacharyny dodać, aby zrobić placki, a może po prostu kluski albo knedle, a co
                    tam – może rybę, mięso i cymes z tych obierek ziemniaczanych.
                      Bunim miał uszy pełne otaczającej go wrzawy. Pozwalał się pchać do przodu
                    i z powrotem, a myślał o działce. Obawiał się jej: obawiał się Miriam i Blimele,
                    które przybędą mu towarzyszyć. A miały do tego prawo. Przecież były momenty,
                    że razem z Miriam leżał na grządkach i razem z nią sadził botwinkę, rzodkiewki,
                    marchew i kapustę, a Blimele kręciła się obok z wózeczkiem dla lalek – czy nie
                    były to chwile szczęścia, którym nic nie dorówna? Momenty, których prostotę
                    wchłaniał w siebie jak puchar wina – do ostatniej kropli. Momenty wypełnione
                    życiem po brzegi. Te rzadkie chwile, które tylko powierzchownie ogarniał w czasie
                    ich trwania, teraz były dla niego pełnią całkowitego spokoju.       463
   460   461   462   463   464   465   466   467   468   469   470