Page 464 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 464

kołysał, ale teraz rytm był inny, odmłodzony, pulsujący. Symcha pokrywał białą
                 stronę papieru słowami – smakowitymi, roztańczonymi, gwałtownymi i gorący-
                 mi. Widawski ciągle stał u jego wezgłowia, ale im mocniej Bunim odczuwał jego
                 obecność, tym zachłanniej poddawał się temu nowemu rytmowi i tym bardziej
                 upojny i bolesny stawał się jego entuzjazm.
                   Kiedy  skończył,  a  ołówek  wypadł  mu  z  ręki,  odetchnął  uwolniony  od
                 tych dziesięciu gorących strof, które wytrysnęły z niego w formie miłosne-
                 go wiersza. Ledwo jednak wziął z powrotem do ręki zapisaną kartkę, zmiął
                 ją i podpalił w płomieniu świecy – pozwalając, aby ogień osmalił mu też ko-
                 niuszki palców. Zgasił świecę i naciągnął kołdrę na głowę. Widmo Widawskie-
                 go ściągnęło bohaterów jego poematu, Miriam, Blimele, rodziców, siostrę,
                 sąsiadów.
                   – Zostawcie mnie w spokoju! – Berkowicz zmrużył oczy. – Pozwólcie mi żyć!
                 – w duchu krzyczał do nich.
                   Blimele zimnymi rączkami trzymała czubki palców u jego stóp: – Tatusiu?
                   – Blimele – krzyknął w ciemną pustkę.
                   – Weź mnie za rękę… Przenieś mnie… – prosiła.
                   Chodził z Rachelą na spotkania pisarzy u Wladimira Wintera. Pytano Bunima,
                 co tam słychać w kwestii poematu. Naciskano, aby przeczytał rozdział. Rachela
                 także zamęczała go pytaniami: – Przerwałeś pisanie?
                   – Tak, przerwałem.
                   – Dlaczego, Symcha?
                   – Nazywasz mnie Symchą? – spojrzał na nią i krzyknął: – Nie mogę pisać!
                   – Dlaczego?
                   – Akurat ty całkiem dobrze wiesz, dlaczego… – Zostawiła go tak jak stał
                 i odeszła. Pobiegł za nią i złapał ją za ramię: – Nie mogę żyć bez ciebie. – Wziął
                 jej dłoń i tak mocno ścisnął, że aż ją zabolały palce. Sapał ciężko, zmęczony.
                 Widziała, jak szybko na jego klatce piersiowej unoszą się i opadają futrzane klapy
                 płaszcza. Wiedziała, że ma coraz bardziej opuchnięte nogi. Lekarz powiedział mu,
                 że coś jest nie w porządku z jego sercem i powinien dużo odpoczywać. Odesłał
                 go do domu i kazał położyć się do łóżka.
                   Rzeczywiście zaczął często polegiwać. Sprzedawca Toffi znów stał się sta-
                 łym gościem u Bunima i pomagał mu przy pobieraniu prowiantu. Rachela,
                 kiedy przychodziła do niego i chciała pomóc w pracach domowych, spotykała
                 się z wymówkami: – Jeśli przyszłaś tu w ramach pracy ochotniczej, możesz już
                 sobie pójść. – Ale kiedy zbierała się do wyjścia, przepraszał ją i wołał do siebie:
                 – Usiądź obok mnie… tylko posiedź koło mnie.
                   Mieszkanie znów smutno wyglądało. Teraz, widząc na wpół porąbaną gar-
                 derobę, stół pozbawiony krzeseł, wilgotne ściany wokół – czuła, jak beznadzieja
                 ogarnia ją i przepędza stamtąd. Chwilkę siedziała z nim, a kiedy nie mogła już
                 wytrzymać, wstawała i patrząc w bok, mówiła: – Muszę już biec.
          462      Trzymał ją za rękę: – Czemu uciekasz ode mnie?
   459   460   461   462   463   464   465   466   467   468   469