Page 377 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 377

Estera codziennie podejmowała decyzję o przeprowadzce do innego mieszkania.
                    Tak wiele mieszkań stało pustych. Ale każdego wieczora, gdy wracała z pracy,
                    czuła się zbyt zmęczona, zbyt bezradna. W żaden sposób nie potrafiła zebrać
                    tych kilku gratów, w tym rzeczy po rodzinie ciotki. Poza tym dobrze wiedziała, że
                    ucieczka ze strychu nie oznacza ucieczki przed strachem – że nie było dokąd
                    przed nim uciec, więc mu się poddawała. Leżała na łóżku z kołdrą zaciągniętą
                    pod nos, i trzęsła się. W uszach dudnił stukot policyjnych butów. Słyszała, jak
                    łomoczą… Dudnią na schodach i zbliżają się w kierunku łóżka. W wyobraźni
                    widziała policję, która przychodzi po nią raz za razem… W końcu zasypiała.
                      Zgasło w niej wszelkie światło, oprócz tego jednego: drobnego światła bytu,
                    egzystencji. Chociaż była słaba i bezradna, potrafiła dla obrony tego płomyka
                    przemienić się w lwicę. Jakiej siły potrzebowała, żeby szarpać się z policjantem,
                    który ją schwytał! – Jak gdyby nie była taką wychudłą Esterą, tylko dziesiątkami,
                    całą armią siłaczek.
                      Zasadniczo nie czuła się słabsza od pozostałych kobiet w getcie. Nie była
                    chora, nie miała opuchniętych nóg, odwapnienia kości czy słabego serca. Pro-
                    blem tkwił w tym, że osłabło coś wewnątrz niej samej. Z trudem przychodziło jej
                    na myśl, że była kiedyś komunistką, działaczką społeczną. Odseparowała się od
                    towarzyszy, od towarzyszek z resortu i w ogóle od ludzi.
                      Samotność już jej nie przeszkadzała, nie wadziła. Nie była ani zadowolona,
                    ani niezadowolona. Nie płakała, nie śmiała się. Powrót do domu zajmował jej
                    niekiedy godzinę. Kręciła się po ulicach, dawała się spychać, wybierała dłuższe,
                    boczne drogi albo stawała w kolejce, którą akurat napotkała.
                      Pewnego razu, w czasie powrotu do domu, spotkała Wladimira Wintera
                    w rozwianej pelerynie, z płótnami pod pachą. Żył wciąż i nawet dość żwawo
                    chodził na własnych nogach. Przyskoczył do niej, złapał za rękę długimi, zimnymi   375
   372   373   374   375   376   377   378   379   380   381   382