Page 372 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 372

Rano po getcie chodziły szepty: zabrano z łóżek tysiąc osób. Sześciuset
                 mężczyzn i czterysta kobiet. Było to więcej niźli podczas poprzednich małych
                 wywózek – a jednak mniej niż przy tych większych. Ludzie w getcie czuli się tak,
                 jakby w ciało wpiła się pijawka, która wyciągnęła trochę krwi i zmniejszyła jego
                 ciśnienie.
                   Znowu stawano na nogi. Wojna się kończyła, było lato. Wstanie się pewnego
                 pięknego dnia i będzie już po wszystkim. To będzie takie proste… Jak pstryknięcie
                 palcami… Tymczasem jednak trzeba przeżyć kolejny dzień. Skoncentrować się
                 na nim, a nie myśleć o czymś innym. Wybawienie zaskoczy, nadejdzie na palcach
                 i już. Udawano więc, że nikt go nie wygląda, znów zajmowano się codziennymi
                 drobnostkami – żeby go nie odstraszyć.
                   Trudno jednak było wytrwać w tej grze. Tęsknota dręczyła tak mocno, że od
                 czasu do czasu należało się poddać. Wówczas na nowo roztrząsano niepokoje,
                 miotając się pomiędzy śmiechem a płaczem, płaczem a śmiechem.
                   To samo działo się z nastrojem Prezesa Rumkowskiego. Jego ciało kurczy-
                 ło się z każdym dniem, nigdzie już nie wychodził bez laski. Odwiedzał resorty
                 i doglądał getta, jak ktoś, kto drży o postawiony przez siebie domek z kart. Nie
                 miewał już podtrzymujących na duchu przemów. Beształ, karał, wymachiwał
                 lagą: – Pamiętajcie, lenie, żule, złodzieje. Sprowadzicie nieszczęście na cudze
                 głowy! Pracować macie, nie politykować! Praca to nasz paszport do życia, nie
                 zapominajcie, próżniaki! Getto musi chodzić jak w zegarku!
                   Robotnice z resortu gorseciarskiego zebrały się w hali, by wysłuchać Preze-
                 sa. Stał na skrzyni i oglądał przed sobą morze rozczochranych głów pokrytych
                 białymi nićmi w odkrytych, postrzępionych włosach. Wówczas w tym morzu
                 ujrzał jedną barwną plamę. Barwy ostrej, rudej. Z daleka nie poznał twarzy, był
                 jednak pewien, że to ona. Po przemowie przepchnął się kijem w jej kierunku. –
                 Ty! – zawołał. – Nazywasz się Estera…
                   – Tak, panie Prezesie – odpowiedziała głośno, zimnym metalicznym głosem.
                 Bardzo chciał, żeby jej głos brzmiał ciepło, jak kolor włosów.
                   – Co tu robisz?! – Rozzłościł się, że mu nie podziękowała, sam już nie wiedział
                 za co… I dlatego, że nie była ładna. Owej nocy tylko przemieniła się w czarodziej-
                 kę. Naprawdę jej twarz była żółta, pokryta piegami i umorusana potem. Zielone
                 oczy miała matowe, wygaszone, policzki zaś – zapadnięte. Była chuda jak laska
                 w jego dłoni. Tylko głowa kwitła, parzyła w oczy przekornie, bezczelnie.
                   – Pracuję tu – odpowiedziała tym samym głosem.
                   Nie wiedział, co jej na to odrzec. Już opanowany zapytał: – Jesteś moją sie-
                 rotą, co? – Głupie pytanie. Przecież znał odpowiedź.
                   – Wszyscy Żydzi są pana sierotami – odparła, a matowe oczy zgromadzonych
                 kobiet błysnęły figlarnie. Nie potrafił się zdecydować, czy jej słowa przypadły mu
                 do gustu, czy nie. Czy uśmiechnąć się i dać talon, czy nakrzyczeć i zdzielić laską.
                   Gdy wyjechał z resortu w swojej karecie, myślał właśnie o niej. Był pewien,
          370    że nigdy jej do siebie nie przekona, że nigdy mu nie wybaczy, mimo że dzięki
   367   368   369   370   371   372   373   374   375   376   377