Page 307 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 307

cym zakątkiem getta. Nie tylko getta. Miał w sobie coś z grozy greckich tragedii,
                   a może więcej – grozy, na którą nie ma jeszcze nazwy. Gdyby można było oddać
                   tamtą atmosferę, przynajmniej jej posmak! – myślała. Ponieważ to domagało
                   się odmalowania, utrwalenia, choćby nieporadnego, choćby w niewielkim stop-
                   niu… I Rachela postanowiła ugnieść z gliny grupę kobiet siedzących przy stole
                   punktu sortowania staroci. Łatwiej jednak było postanowić niż wykonać. Jedyne,
                   co była w stanie odtworzyć, to zmarszczki na twarzach. Glina nie była w stanie
                   oddać atmosfery. Nie mogła przytoczyć rozmów, które wydawały się równie
                   istotne jak zmarszczki. Porzuciła glinę i wzięła się za ołówek i papier. Trzeba
                   było przeprosić się ze słowem. To był jedyny środek, który pozwalał powiedzieć
                   cokolwiek.


                                                    *



                      Najważniejszą rzeczą, jakiej doświadczyła Rachela w owych dniach, było
                   przebudzenie kobiecości. Jakby położyła się do łóżka dziewczynką a wstała
                   z choroby kobietą. Sama nie zdawałaby sobie z tego tak jasno sprawy, gdyby
                   nie malarz Winter, do którego co jakiś czas zachodziła. Widząc ją, natychmiast
                   wpadał w zachwyt: – Zrobiłaś się tak kobieca! Jesteś zakochana!
                      Pozwalała mu na siebie patrzeć, podziwiać się i często się z nim zgadzała:
                   – Tak, jestem zakochana.
                      Romantyczna, gorąca mgła zachodziła na jego ostre spojrzenie. Uczył ją
                   być kobietą: – Nie zapominaj spoglądać na ukochanego jak na mężczyznę, ale
                   pamiętaj przy tym, że jest właściwie tylko dzieckiem. Pieść się dla niego, jakbyś
                   sama była dzieckiem, nie zapominając przy tym, że przypada ci rola gniazda,
                   odpoczynku i dojrzałości. Jesteś ziemią, a on niebem. Jesteś zielenią, on błę-
                   kitem. Ty jesteś zakorzeniona, on rozmyty. On wiecznie szuka, ty w wieczności
                   odnalazłaś. Ty jesteś tłem obrazu. Jesteś zielenią, ale na tej zieleni muszą ukazać
                   się barwy. Wszystkie barwy palety i jeszcze więcej. Wówczas twoja zieleń wyda
                   mu się piękniejsza. Zmieniaj się. Ubieraj w różnorodność, będąc wciąż taka
                   sama. Niebo uwielbia barwy. Samo jej nie posiada. Jego błękit, jego szarość
                   i granat pochodzą od ciebie. Ukryj się przed nim, ucieknij i czekaj, podniecając
                   i uwodząc. Przyjdzie. Jest niespokojnie ciekawski. Tak chce Stwórca… Z sobie
                   znanych powodów.
                      Tę niespokojną ciekawość wyczytała Rachela w twarzy Berkowicza, gdy spo-
                   tkali się po raz pierwszy po chorobie. Wszystko, co Winter jej powiedział, jej ciało
                   zdawało się umieć na pamięć, wyrażając się w każdym geście w obecności poety.
                      Od tygodni czekał na nią pod bramą. Początkowo nie potrafił zrobić nic, poza
                   patrzeniem na nią. Potem sięgnął do kieszeni koszuli i trzymając w dłoni kartkę
                   powiedział: – Mam wiersz! – Zaprowadził ją do bramy, stanęli w zakątku, gdzie   305
   302   303   304   305   306   307   308   309   310   311   312