Page 257 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 257

Michał zakończył ostatni list do swojej niegdysiejszej ukochanej, którą w get-
                   cie często nazywał Mirażem, zamiast Mirą. Siedział na brzegu stołu, na wpół
                   ubrany. Pod kuchnią za jego plecami buszował ogień, a wokół suszyły się jego
                   ubrania.
                      Długo patrzył na zapisane kartki. Wydawało mu się, że w tym momencie
                   przypieczętował swój los. Przy oknie przy sztalugach stał Gutman. Trzymał kilka
                   pędzli w ustach i kilka w dłoni. Szijele, śpiewak podwórkowy, pozował mu i opo-
                   wiadał, w jaki sposób ukrywał się w czasie szpery. Jego portret był niemal gotowy.
                      Michał rzucił okiem na Gutmana. Również pomiędzy nimi oboma wraz ze
                   szperą coś się skończyło. Po tym, jak zabrano Szafrana i jego żonę tego dnia, gdy
                   dom sierot został zlikwidowany, Gutman zniknął i pojawił się ponownie tydzień po
                   zakończeniu szpery. Nie mówił, co się z nim działo, a Michał nie pytał. Właściwie
                   nie wiedzieli, dlaczego wciąż jeszcze mieszkają razem. Mieszkań już w getcie nie
                   brakowało i należało właściwie tylko dokonać wysiłku ostatecznego rozstania.
                   Jeśli to odsuwali, to chyba z powodu pretensji, które jeden miał do drugiego. To
                   była jedyna ocalała przyjaźń, którą niszczyli własnymi rękami.
                      Michał otworzył szufladę i włożył zapisane kartki pomiędzy okładki, gdzie leżały
                   jego pozostałe listy do Miry. Naciągnął na siebie wciąż jeszcze mokre ubrania
                   i wziął plecak. Jego dzień pracy jeszcze nie dobiegł końca, ale on spieszył się,
                   aby najpierw wyjść naprzeciw Dziuni.
                      Zeszła z mostu i wpadła w jego ramiona. Mówiła pospiesznie, sapiąc, szczę-
                   śliwa, że go widzi. Zarzuciła ręce na jego ramiona i przytuliła się do niego: – Ko-
                   chasz mnie jeszcze? – mrugnęła żartobliwie.
                      – Jeszcze trochę… – uśmiechnął się.
                      Czuł ciężar jej ciała, a jednak jego krok stał się żwawszy. Jej łobuzerski urok
                   łagodził napięcie, jakie w nim było. Gdy była z nim, wszystko traciło swój ciężar
                   – unosiło się, trzepotało, pulsowało życiem. Towarzyszyła mu do miejsca pierw-
                   szej wizyty, a on żałował, że droga była taka krótka. Chciał, aby zaczekała na
                   niego, ale ona pokręciła głową: – Nie mam czasu. – Powiedziała, że idzie rzucić
                   okiem na Samuela, który zaczął kasłać, i uciekła. Patrzył w ślad za nią. Jej lotny,
                   na wpół biegnący krok radował oczy. Wspinał się po schodach, a w wyobraźni
                   widział jej sylwetkę, twarz, rozburzoną, mokrą grzywkę, małą, ruchliwą buzię,
                   krótki, zadarty nosek, z którego skapywał deszcz. I ten jej obraz spowodował,
                   że jego nogi unosiły się raźniej.
                      Był cierpliwy dla chorych i zapomniał o swoich pesymistycznych myślach.
                   Wierzył, że ludzie będą zdrowi, że przeżyją – tak jak przeżyje on i Dziunia.
                      Gdy wrócił do domu, Dziunia czekała na niego. Również Szijele, śpiewak po-
                   dwórkowy, wciąż tutaj był. Spierał się z Gutmanem. Właśnie miał zamiar zabrać
                   jeszcze wilgotny obraz ze sobą, a Gutman nie chciał o tym słyszeć. Śpiewak obiecał
                   zapłacić całym swoim majątkiem: dwoma markami niemieckimi i połową zupy.
                   – Zrozumcie mnie – zwrócił się do Dziuni, aby go poparła. – Miałem szczęście
                   w czasie szpery. Ale jeśli już mi nie dopisze? Nikogo nie mam. Gdybym umarł,   255
   252   253   254   255   256   257   258   259   260   261   262